Mobilizacja wyborców przez polską prawicę (2015–2025) i echa propagandy lat 30.


Strach jako narzędzie polityczne

Polityczny teatr ostatniej dekady w Polsce zdominował strach. Emocja ta pojawiała się na wiecach, w przekazach dnia i nagłówkach gazet. Liderzy prawicy świadomie wykorzystywali lęk jako paliwo kampanii. Strach mobilizuje – ludzie skupiają się wokół tych, którzy obiecują ich ochronić. Mechanizm jest prosty: wskazać zagrożenie, nadać mu twarz „wroga” i obiecać obronę narodowych wartości. Ta taktyka przypomina niestety metody znane z mrocznych kart historii. Mimo innej epoki i realiów, strategia zarządzania strachem brzmi znajomo: podsycić lęk, by zjednoczyć wyborców pod własnym sztandarem.

Na przestrzeni lat 2015–2025 polska debata publiczna kilkakrotnie zamieniała się w „seans” strachu. Celem byli zawsze „oni” – obcy zagrażający „nam”. Raz byli to muzułmańscy uchodźcy, innym razem osoby LGBT lub „liberalne elity”. Każdorazowo przekaz brzmiał podobnie: jeśli my nie wygramy wyborów, oni zniszczą wszystko, co bliskie sercu Polaków. Taki komunikat odwołuje się do najgłębszych instynktów – potrzeby bezpieczeństwa, przynależności i zachowania tożsamości. W retoryce polskiej prawicy strach stał się spoiwem łączącym różne grupy elektoratu: od emerytki obawiającej się chaosu, po młodego nacjonalistę lękającego się utraty narodowej dumy.

Politycy Prawo i Sprawiedliwość (PiS) doszli do władzy w 2015 roku w atmosferze narastających lęków. Ówczesna fala uchodźców w Europie dała im idealne tło do kampanii opartej na obawie przed „obcymi”. Jednak ta emocja nie wygasła po wyborach – przeciwnie, stała się stałym elementem rządzenia. Nowe kryzysy i wyzwania były komunikowane społeczeństwu przez pryzmat zagrożeń. W efekcie strach stale unosił się w przestrzeni publicznej, cementując poparcie wyborców przekonanych, że kraj stoi na krawędzi niebezpieczeństwa.

W poszukiwaniu wroga: migranci i uchodźcy

Pierwszym poważnym „wrogiem” stali się w 2015 roku uchodźcy z Bliskiego Wschodu i Afryki. Choć do Polski faktycznie nie dotarły wtedy masy migrantów, medialne obrazy z południa Europy – przepełnione łodzie, obozy namiotowe, zamieszki w ośrodkach – rozpaliły wyobraźnię. Politycy prawicy umiejętnie to wykorzystali. Ostrzegano, że jeśli poprzedni rząd (liberalna PO) zrealizuje plany relokacji kilkuset rodzin uchodźczych, dojdzie do katastrofy. Wizje snuto apokaliptyczne: zamachy terrorystyczne na ulicach polskich miast, gwałty dokonywane przez imigrantów, szariat zamiast polskiego prawa. Prezes PiS grzmiał, że uchodźcy mogą przynieść groźne choroby i pasożyty, co wywoływało szok i strach, ale też zapadało w pamięć. Tak ostry język nadawał ton debacie – nagle zjawisko humanitarne przedstawiono jak śmiertelne zagrożenie.

Ten przekaz trafił na podatny grunt. W 2015 roku wielu Polaków solidaryzowało się początkowo z ofiarami wojny w Syrii. Jednak wystarczyło kilka miesięcy kampanii strachu, by nastroje się odwróciły. Jeszcze w maju 2015 ponad połowa badanych popierała przyjęcie niewielkiej liczby uchodźców wojennych. Pod wpływem doniesień o atakach terrorystycznych w Europie i ostrzeżeń polityków, opinie stawały się coraz bardziej niechętne. Pod koniec 2015 roku niemal połowa społeczeństwa była już przeciwna wpuszczeniu jakichkolwiek przybyszów spoza Europy. Nastąpiła eskalacja lęku, napędzana przez rządowe media i prawicowe portale, które codziennie przypominały o zagrożeniach. W 2016 i 2017 roku – mimo że żaden uchodźca z Syrii faktycznie nie osiedlił się w Polsce – strach przed „islamską nawałą” osiągnął rekordowy poziom. Według sondaży CBOS, około 70% Polaków sprzeciwiało się przyjmowaniu uchodźców z krajów muzułmańskich, a ponad połowa deklarowała kategoryczny sprzeciw. To dramatyczna zmiana społeczna w ciągu zaledwie dwóch lat, świadcząca o sile oddziaływania narracji strachu.

Co istotne, ta wrogość nie rozkładała się równomiernie. Najsilniejsza była tam, gdzie… uchodźców nie widziano na oczy. W małych miejscowościach i we wschodnich regionach kraju obawa była największa. Paradoksalnie społeczności o zerowym doświadczeniu z imigrantami bały się ich najbardziej. Natomiast mieszkańcy dużych miast, bardziej obyci z cudzoziemcami na co dzień, wykazywali większy spokój. Ten podział miasto–wieś prawica również wykorzystała, przedstawiając strach przed migrantami jako głos „zwykłych Polaków”, w przeciwieństwie do podobno naiwnych elit z metropolii. Politycy PiS mówili: „Warszawka chce sprowadzać muzułmanów, a prowincja będzie cierpieć”. Taki przekaz jeszcze silniej polaryzował społeczeństwo i nadawał konfliktowi wymiar klasowy i geograficzny.

Dlaczego akurat migranci stali się wygodnym celem? Po pierwsze, byli zewnętrzni – łatwo było ich odczłowieczyć, nazywając „lawiną”, „masą”. Po drugie, różnili się religią i kulturą, co ułatwiało przedstawianie ich jako nieprzystających do „naszej cywilizacji”. Po trzecie, globalne wydarzenia dostarczały „dowodów” na zagrożenie: seria zamachów terrorystycznych ISIS w Europie w latach 2015–2016 (Paryż, Bruksela, Nicea) wywołała autentyczny lęk przed islamskim ekstremizmem. Politycy prawicy bez skrupułów te tragedie przypisywali polityce migracyjnej Zachodu, sugerując, że podobny los spotka Polskę, jeśli nie zamknie granic. W efekcie społeczny odruch współczucia dla ofiar wojny zmienił się w strach przed ofiarami. Uchodźca – kobieta z dziećmi uciekająca z Aleppo – w oczach wielu Polaków jawił się jako potencjalny terrorysta. To niezwykłe odwrócenie ról było możliwe tylko dzięki intensywnej, emocjonalnej propagandzie lęku.

Lęk przed „Innym” wewnątrz kraju

Gdy temat uchodźców z Bliskiego Wschodu nieco przycichł, prawica znalazła kolejne grupy, które można przedstawić jako „Innych” zagrażających narodowi. W miarę jak stało się jasne, że muzułmanie nie przybędą (rząd PiS kategorycznie odmówił udziału w unijnym planie relokacji), energia kampanii strachu skierowała się na mniejszości obecne w Polsce. Tak oto w latach 2018–2020 nowym „wrogiem wewnętrznym” stali się osoby LGBT+ oraz szerzej rozumiana „ideologia gender”.

W 2019 roku, przed wyborami parlamentarnymi, czołowi politycy prawicy alarmowali, że „ideologia LGBT” zagraża polskim dzieciom i rodzinom. Publiczne media pokazywały obrazki z zachodnich Parad Równości, przedstawiając je jako niemal demoniczne karnawały zepsucia. W kazaniach i wypowiedziach działaczy prorządowych osoby nieheteronormatywne odczłowieczano – pewien arcybiskup mówił o „tęczowej zarazie”, co tragicznie przypomina język lat 30. (kiedy to mówiono o „żydowskiej zarazie”). Przekaz był jasny: jeśli pozwolimy na swobodę obyczajową, Polska upadnie moralnie. Konserwatywni wyborcy, zwłaszcza starsi i religijni, poczuli autentyczny niepokój. Wielu z nich nigdy nie zetknęło się osobiście z żadną osobą LGBT+, tym łatwiej było uwierzyć, że to groźna, obca siła próbująca „seksualizować dzieci” i rozbić tradycyjne rodziny. Tak wykreowano kolejny front wojny kulturowej – tym razem nie przeciw przybyszom spoza kraju, lecz przeciw części własnego społeczeństwa.

Mechanizm ponownie zadziałał. Wybory w 2019 r. PiS wygrało m.in. pod hasłem obrony polskich rodzin przed rzekomym zagrożeniem. Sam prezydent Andrzej Duda w kampanii 2020 r. mówił, że „LGBT to nie ludzie, to ideologia” – dehumanizując w ten sposób konkretną społeczność obywateli. Młodzi, wielkomiejscy Polacy reagowali oburzeniem, ale w małych miejscowościach słowa prezydenta znajdowały oddźwięk. Strach przed nieznanym stylem życia i zmianą obyczajową zakorzenił się głęboko w części społeczeństwa. Gminy zaczęły przyjmować symboliczne uchwały o „strefach wolnych od ideologii LGBT”, wyraźnie sygnalizując, że pewna grupa ludzi jest tam niemile widziana. To tworzyło klimat ostracyzmu i przyzwolenia na przemoc werbalną, a nawet fizyczną. Marsze równości w niektórych miastach spotykały się z agresją – na przykład w Białymstoku w 2019 roku uczestników pochodu zaatakowały grupy radykałów, rzucając kamieniami i wykrzykując obelgi. Nakręcona spirala strachu produkowała realne napięcia społeczne.

Prawica odniosła tu podwójny sukces: skutecznie odwróciła uwagę od tematów niewygodnych (jak choćby problemy służby zdrowia czy edukacji) i zarazem skonsolidowała konserwatywny elektorat wokół hasła obrony tradycji. Starsze pokolenie, dla którego rodzina heteroseksualna i Kościół od zawsze były fundamentem ładu, poczuło się zagrożone i tym silniej poparło partię obiecującą zatrzymanie „gwałtownych przemian”. Młodsze, bardziej liberalne grupy jeszcze mocniej odsunęły się od PiS – polaryzacja poglądów osiągnęła szczyt. Była to polaryzacja światopoglądowa, przypominająca dwie bańki informacyjne żyjące w odmiennych rzeczywistościach. Jedna Polska naprawdę wierzyła, że broni dzieci przed deprawacją, druga – że walczy o godność prześladowanej mniejszości. Tak silne emocje po obu stronach sceny politycznej były bezprecedensowe od czasu upadku komunizmu.

Co znamienne, w atakach na „ideologię LGBT” również pobrzmiewały echo lat 30. Ówczesna propaganda faszystowska straszyła społeczeństwo „degeneracją moralną” Zachodu i potrzebą oczyszczenia narodu. W III Rzeszy prześladowano osoby homoseksualne jako element „wynaturzony”, szkodliwy dla aryjskiej wspólnoty. Dzisiejsza Polska oczywiście nie posunęła się do prawnego wykluczenia tych osób, ale język odmalowujący ich jako wrogów ładu moralnego rodem z zagranicy brzmi niestety podobnie. Uderza zwłaszcza przedstawianie tolerancji jako narzucanej z zewnątrz ideologii. W narracji PiS to „Bruksela” i zachodnie wpływy miały stać za promocją praw osób LGBT, tak jakby polskie społeczeństwo samo z siebie nigdy nie mogło dążyć do większej otwartości. Znów wyłania się obraz oblężonej twierdzy: „My, Polacy-tradycjonaliści, bronimy się przed obcymi nowinkami i demoralizacją płynącą z zewnątrz”. Strach przed „Innym” został więc poszerzony – już nie tylko cudzoziemcy, ale też „wewnętrzni cudzoziemcy”, czyli obywatele o innych poglądach i orientacjach, zostali symbolicznie wypchnięci poza nawias narodu.

Wojna i migracja: nowy rozdział lęku

Rok 2022 przyniósł dramatyczny zwrot wydarzeń – wybuchła pełnoskalowa wojna w Ukrainie po ataku Rosji. Paradoksalnie, początkowo wydawało się, że wieloletnia retoryka strachu prawicy straci grunt. Miliony uchodźców z Ukrainy zaczęły napływać do Polski, a polskie społeczeństwo zareagowało niesłychaną gościnnością. Sceny na dworcach, gdzie zwykli ludzie czekali z ciepłą zupą i oferowali schronienie nieznajomym ukraińskim rodzinom, pokazały inną twarz Polaków – twarz empatii i odwagi. Przez kilka miesięcy polityka strachu jakby zamarła: rząd i obywatele wspólnie pomagali ofiarom wojny Putina, dumni z bycia bezpieczną przystanią dla sąsiadów w potrzebie. Naród, który tak bał się nieznanych Syryjczyków, otworzył serce dla Ukraińców. Co stało za tą różnicą?

Po pierwsze, bliskość kulturowa i historyczna – Ukraińcy to Słowianie, często wyznający to samo chrześcijaństwo, a do tego ofiary wspólnego wroga, Rosji. Polski rząd, od lat w sporze z Moskwą, przedstawił przyjmowanie uchodźców zza wschodniej granicy jako przedłużenie patriotycznej misji: pomocy sojusznikowi przeciw odwiecznemu agresorowi. Narracja o „zagrożeniu ukraińskimi uchodźcami” praktycznie nie istniała w oficjalnym dyskursie PiS na początku wojny – wręcz przeciwnie, mówiono o „naszych gościach”, braciach, którym trzeba pomóc. Strach został wyciszony przez silniejsze emocje: współczucie i gniew wobec Rosji.

Po drugie jednak, warto zauważyć, że rosyjska propaganda nie próżnowała. W mediach społecznościowych już po paru tygodniach zaczęły krążyć fałszywe historie: że uchodźcy z Ukrainy są niewdzięczni, że rzekomo dostają od polskiego państwa ogromne pieniądze, „większe niż nasze 500+”, że wyłudzają pomoc i zachowują się agresywnie. Te narracje, początkowo marginesowe, były klasycznym przykładem siania dezinformacji w celu podsycania strachu i podziałów. Niestety z czasem zaczęły trafiać na podatny grunt. Kiedy początkowa euforia pomocy opadła, a minął szok pierwszych miesięcy wojny, w polskim społeczeństwie pojawiło się zmęczenie i pytania: „Ile to potrwa? Czy nas na to stać? Czy Ukraińcy nie odbiorą nam pracy i mieszkań?”.

Rząd początkowo tonował nastroje, ale część skrajnej prawicy – zwłaszcza Konfederacja – zwietrzyła okazję. Politycy tego ugrupowania zaczęli otwarcie mówić o „ukrainizacji Polski”. Pojawiły się stwierdzenia, że rząd PiS dba bardziej o uchodźców niż o własnych obywateli, że Polki są dyskryminowane na rynku pracy na rzecz Ukrainek, a ukraińskie dzieci rzekomo spychają polskie w szkołach. Takie opowieści budziły złość i lęk szczególnie w społecznościach dotkniętych kryzysem gospodarczym. Przykładem może być tu sytuacja rolników: w 2023 wybuchł konflikt o ukraińskie zboże – tanie ziarno, które zamiast jechać tranzytem, zalewało polski rynek i obniżało ceny skupu. Polscy rolnicy protestowali, palili opony, a w ich retoryce pojawił się żal: „Pomagaliśmy Ukrainie, a oni nas zalewają swoim zbożem, przez co my tracimy”. PiS, chcąc ratować poparcie na wsi, musiało wprowadzić zakaz importu zboża z Ukrainy. W relacjach Warszawa-Kijów zgrzytnęło. W przestrzeni publicznej wylała się fala wzajemnych pretensji. Rosyjska propaganda tylko dolewała oliwy do ognia, podkreślając historyczne urazy (Wołyń 1943) i współczesne konflikty (handel, pomoc wojskowa).

W rezultacie, do połowy 2023 roku spontaniczna sympatia Polaków do Ukraińców nieco osłabła. Sondaże zanotowały wzrost niechęci: podczas gdy na początku wojny ponad 80% badanych popierało przyjmowanie uchodźców z Ukrainy, rok później odsetek ten spadł do około 70%, a przeciwników pomocy ubyło z jednocyfrowego marginesu do niemal jednej piątej społeczeństwa. Pojawiły się nawet incydenty jawnej wrogości: antyukraińskie napisy na murach, bójki nastolatków z obu narodowości, napięcia na lokalnych bazarach i w urzędach. Na szczęście były to zjawiska marginalne, jednak sygnał był czytelny – długotrwały kryzys i propaganda potrafią nadkruszyć nawet wielką falę solidarności. Prawicowe media zaczęły coraz śmielej eksponować negatywne historie z udziałem Ukraińców (np. przestępstwa czy nadużycia socjalne), budując zalążek nowego strachu: że goście zostaną na zawsze i zmienią Polskę.

Polska prawica znalazła się w dość trudnej pozycji – z jednej strony towarzysze broni Ukrainy przeciw Rosji, z drugiej tradycyjna narracja antyimigrancka. Wybrnięto z tego rozróżniając „dobrych” i „złych” uchodźców: **„dobry” to Ukrainiec – chrześcijanin, ofiara Putina, matka z dziećmi uciekająca przed bombami; „zły” to muzułmanin lub Afrykanin – młody mężczyzna, potencjalny terrorysta lub leniwy imigrant zarobkowy. Ten podział był wyraźnie komunikowany. Premier i ministrowie powtarzali: „Pomagamy prawdziwym uchodźcom z Ukrainy, a nie tym ekonomicznym z południa”. Taka narracja utwierdzała wcześniejszy strach przed uchodźcami spoza Europy, jednocześnie usprawiedliwiając wyjątkowe traktowanie Ukraińców. Jednak strach ma to do siebie, że raz rozbudzony szuka kolejnych obiektów. Antyukraińskie uprzedzenia zaczęły kiełkować także w obozie zwolenników PiS, zwłaszcza gdy pojawiło się poczucie konkurencji o publiczne środki czy usługi.

Na tym tle pojawiały się jawne głosy prorosyjskie na marginesie sceny publicznej. Nieliczni politycy (np. jeden z posłów Konfederacji) wprost sugerowali, że Polska nie powinna tak wspierać Ukrainy, bo „to nie nasza wojna”, a Ukraińcy kiedyś się odwdzięczą wrogością. W internecie krążyły fake newsy mające wywołać strach przed Ukraińcami: np. nieprawdziwe historie o grupach banderowców planujących prowokacje w Polsce, albo zmanipulowane nagrania bijatyk z podpisami sugerującymi, że to uchodźcy atakują Polaków. Celem tych działań było skłócenie naturalnych sojuszników – i niestety pewien skutek osiągnęły. Na początku 2025 roku dało się zauważyć wyraźniejszy podział opinii: część społeczeństwa wciąż solidarna z Ukrainą, a część zmęczona i lękająca się ekonomicznych skutków wojny (drożyzny, wydatków na armię, długotrwałej obecności uchodźców).

Prawica umiejętnie modulowała swoje komunikaty pod obie grupy. Oficjalnie rząd pozostawał przyjacielem Ukrainy, ale jednocześnie podkreślał prymat polskich interesów. Przykładowo, prezes PiS mówił: „Pomagamy, ale nie kosztem naszych obywateli”. W praktyce oznaczało to m.in. ograniczenie niektórych świadczeń dla uchodźców po kilku miesiącach czy surowsze kontrole. Retoryka zaostrzyła się też wokół kwestii historycznych – latem 2023 upamiętnienia ofiar rzezi wołyńskiej stały się okazją do ostentacyjnego przypomnienia ukraińskim władzom o trudnej przeszłości. Społeczeństwu wysyłano sygnał: „Wiemy, co im zawdzięczamy, ale pamiętamy też ich winy – muszą nas szanować”. Taka mieszanka dumy i nieufności to klasyczny grunt pod strach narodowy – stan czujności, w którym naród nie czuje się zagrożony natychmiast, ale widzi potencjalne zagrożenia na horyzoncie.

Podsycanie konfliktów wewnętrznych

Wszystkie opisane zjawiska – lęk przed obcymi, wojna kulturowa – przyczyniły się do niespotykanej wcześniej polaryzacji wewnętrznej. Polska pod rządami prawicy lat 2015–2025 to kraj coraz bardziej podzielony na wzajemnie nieufne plemiona. Widać to w codziennych relacjach: przy rodzinnym stole tematy polityczne stały się zapalnikiem kłótni pokoleń, w miejscach pracy ludzie unikają rozmów o światopoglądzie, by nie wywołać sporów. Mechanizmy budowania wroga wewnętrznego zastosowane przez rząd spotęgowały te podziały.

Podział miasto–wieś osiągnął rozmiary socjologicznej przepaści. Duże miasta, zwłaszcza stołeczne, stały się bastionami opozycji liberalnej i bardziej progresywnych wartości. Prowincja i wschodnie regiony – ostoją konserwatyzmu i bazy PiS. Prawica z premedytacją rozgrywała ten kontrast, przedstawiając siebie jako reprezentanta „prawdziwych Polaków z małych miasteczek”, przeciwstawionych aroganckim elitom z metropolii. Premier w wystąpieniach mówił np. o „warszawce oderwanej od rzeczywistości”, podczas gdy sam kreował się na syna chłopa rozumiejącego problemy wsi. Strach przed obcością przybrał tu formę nie tylko lęku przed cudzoziemcem, ale także – paradoksalnie – lęku prowincji przed własnymi miastami. Narracja sugerowała, że wielkomiejscy politycy opozycji sprzedadzą kraj obcym interesom (niemieckim, brukselskim), wprowadzą „multikulti” i zniszczą tradycyjny styl życia na polskiej wsi. W efekcie wiele osób w małych ośrodkach zaczęło postrzegać np. mieszkańców Warszawy czy Gdańska jako kogoś mentalnie obcego, choć to przecież rodacy.

Konflikt pokoleń również się nasilił. Młodzi Polacy (do 30 roku życia) w dużej mierze odrzucali konserwatywne lęki – w tej grupie więcej osób popierało związki partnerskie, nie obawiało się kontaktu z innymi kulturami, częściej znało osobiście imigrantów z Ukrainy czy Azji. Starsi, zwłaszcza 60+, byli znacznie bardziej nieufni wobec zmian i obcych. Rządowe media często adresowały przekaz właśnie do seniorów, strasząc ich perspektywą rewolucji obyczajowej czy utraty świadczeń przez imigrantów. Młodzi z kolei garnęli się do alternatywnych źródeł informacji w internecie, gdzie przekaz rządowy kwitowano memami i szyderstwem. To rodziło wzajemną frustrację. Dziadkowie nie rozumieli, czemu wnuk „popiera zboczenia” (np. LGBT) i „nie kocha Polski tak jak oni”. Wnukowie załamywali ręce nad „ciemnotą” dziadków wierzących w teorie spiskowe (np. że uchodźcy roznoszą choroby). Empatii brakowało po obu stronach, a lęk przed tym, co niesie inna perspektywa, zastąpił dialog.

Warto tu podkreślić, że media publiczne stały się aktywnym uczestnikiem polaryzacji. Od 2015 roku Telewizja Polska i Polskie Radio zostały podporządkowane obozowi rządzącemu i zaczęły pełnić funkcję tuby propagandowej. Serwisy informacyjne często operowały językiem wojennym: o opozycji mówiono jako o „zagrożeniu dla suwerenności”, protestujących obywateli przedstawiano jako sterowanych przez zagranicę wichrzycieli, uchodźców określano wprost „nielegalnymi imigrantami szturmującymi Europę”. Taki przekaz, powtarzany codziennie, robił olbrzymie wrażenie na znacznej części widowni – zwłaszcza tej mniej biegłej w weryfikacji informacji. Strach sączył się z ekranu telewizora każdego wieczoru, przyjmując niemal groteskowe formy. Przykładowo w kampanii przed wyborami 2023 telewizja państwowa wyemitowała dramatyczny spot: tłum ciemnoskórych mężczyzn biegnący ulicami, rozbiegane kamery sugerujące chaos, a na końcu pytanie skierowane do widza: „Chcesz tego na polskich ulicach? Nie pozwól!”. Pod spodem logo partii rządzącej. Był to przekaz czysto emocjonalny, niemający pokrycia w rzeczywistości (w Polsce nie odnotowano takich scen), ale silnie działający na wyobraźnię. Rysował obraz grozy, przed którą tylko władza może uratować.

Strach a rzeczywistość: fakty kontra mity

Emocje emocjami, ale jak na tle tej atmosfery wyglądają twarde fakty? Czy Polska faktycznie stała się mniej bezpieczna, czy problemy głoszone przez prawicę miały pokrycie w rzeczywistości? Aby to ocenić, warto spojrzeć na dane dotyczące przestępczości, obecności cudzoziemców oraz realnych konfliktów społecznych. Okazuje się, że rzeczywistość często przeczy obawom.

Zacznijmy od bezpieczeństwa publicznego. Wbrew krzykliwym przekazom o narastającym chaosie, statystyki policyjne pokazują spadek ogólnej przestępczości w Polsce w ostatnich dekadach. Polska należy dziś do najbezpieczniejszych krajów Europy – o wiele mniej przestępstw notuje się tu niż na Zachodzie, a nawet mniej niż w latach 90. XX wieku nad Wisłą. Trend ten trwa mimo równoczesnego wzrostu liczby obcokrajowców w Polsce. To ważny punkt: napływ imigrantów nie spowodował wzrostu przestępczości, przeciwnie – przestępstw ubyło.

Spójrzmy na konkretne liczby:

Źródło: dane Komendy Głównej Policji, GUS (oprac. własne).

Na wykresie widać dwie linie. Linia niebieska pokazuje liczbę przestępstw stwierdzonych przez policję (w milionach) na przestrzeni lat. Linia czerwona – szacowaną liczbę cudzoziemców mieszkających w Polsce (również w milionach). Tendencje są wyraźne: od początku lat 2000. przestępczość sukcesywnie spada, z ponad 1,4 mln przestępstw rocznie do ok. 0,8 mln w ostatnich latach. Jednocześnie populacja imigrantów w Polsce dynamicznie rośnie – z zaledwie ~200 tysięcy w 2003 r. do ok. 2,5 miliona w 2023 r. Gdyby prawdziwa była prosta zależność „więcej obcych = więcej przestępstw”, wykresy powinny rosnąć razem. Tymczasem dzieje się odwrotnie: Polska stała się bezpieczniejsza, mimo że mieszkają tu już rzesze obcokrajowców. Oczywiście korelacja nie oznacza, że to imigranci spowodowali spadek przestępczości – po prostu ich obecność nie zniweczyła ogólnej poprawy bezpieczeństwa, wynikającej z wielu czynników (lepsza policja, starzenie się społeczeństwa, poprawa dobrobytu itd.).

Co więcej, jeśli przyjrzymy się samej przestępczości cudzoziemców, obraz również odbiega od obiegowych strachów. Według najnowszych analiz obcokrajowcy rzadziej łamią prawo niż statystyczny Polak. W 2023 roku tylko co osiemnasty podejrzany o przestępstwo w Polsce był obywatelem innego państwa. To rekordowo wysoki udział cudzoziemców wśród sprawców – bo ich populacja wzrosła – ale nadal znaczy, że 17 na 18 podejrzanych to nasi krajanie. Mówiąc jeszcze inaczej: cudzoziemcy stanowią ok. 7% mieszkańców Polski, a tylko 5–6% ogólnej liczby podejrzanych. Zatem są niedoreprezentowani w statystykach przestępczości. Wskaźnik podejrzanych na 100 tys. osób jest u nich niższy niż u Polaków.

Dobrze obrazuje to poniższa tabela z danymi za rok 2023:

Polacy (obywatele)Cudzoziemcy (imigranci)
Udział w populacji Polskiok. 93%ok. 7%
Udział w ogólnej liczbie podejrzanych o przestępstwook. 94%ok. 6%
Podejrzani o przestępstwo na 100 tys. osób (w swojej grupie)~822652
Źródło: Komenda Główna Policji, Atlas przestępczości w Polsce 2023.

Z powyższych danych wynika jasno: przybysze nie są głównymi sprawcami przestępstw, a wręcz cechuje ich niższa „kryminalność” proporcjonalnie do liczebności. To może zaskakiwać tych, którzy ulegli narracji o „falach zbrodniarzy” napływających do kraju. Skąd taka różnica? Cudzoziemcy w Polsce to głównie ludzie przyjeżdżający do pracy albo uciekający przed wojną – ich motywacją jest poprawa życia, więc raczej unikają konfliktów z prawem, by nie ryzykować deportacji czy utraty zarobku. Wielu z nich to młodzi mężczyźni (zwłaszcza pracownicy z Ukrainy, Białorusi czy Azji), a więc demograficznie grupa najbardziej skłonna do popełniania czynów karalnych – jednak nawet mimo tego, statystyki nie pokazują wzrostu fali przestępstw. Dominuje drobna przestępczość: najczęstsze wykroczenia cudzoziemców to jazda po alkoholu, drobne kradzieże sklepowe, drobne oszustwa. Poważne zbrodnie, takie jak napaści czy zabójstwa, z udziałem obcokrajowców to incydenty jednostkowe. W mediach są one często nagłaśniane (gdy np. obywatel Gruzji popełni morderstwo, staje się to tematem dnia), ale w skali kraju takie przypadki to margines.

Ciekawostką jest też geografia przestępczości. Okazuje się, że najbezpieczniejsze są te regiony, gdzie imigrantów jest najwięcej – np. centra dużych miast. Warszawa, Kraków czy Wrocław pełne są zagranicznych studentów, pracowników korporacji czy ukraińskich rodzin, a mimo to wskaźniki przestępstw na mieszkańca są tam niskie. Za to w niektórych małych powiatach o znikomej liczbie cudzoziemców notuje się najwięcej przestępstw (zwłaszcza przeciw mieniu). Oczywiście nie znaczy to, że imigranci „poprawiają bezpieczeństwo” – raczej świadczy o tym, że czynnikiem sprzyjającym przestępczości jest np. bieda, bezrobocie czy patologie lokalne, a nie obecność obcych. Powiaty z najwyższym bezrobociem i problemami społecznymi (często na tzw. ziemiach odzyskanych czy ścianie wschodniej) miewają więcej kradzieży czy pobić niż bogate metropolie, gdzie żyje dużo przyjezdnych. Ta obserwacja podważa prosty związek forsowany w retoryce strachu, jakoby homogeniczność etniczna gwarantowała spokój, a różnorodność rodziła chaos. Dane temu przeczą: Polska prowincjonalna, choć etnicznie czysta, wcale nie zawsze jest idyllą; zaś Polska wielkomiejska, coraz bardziej wielonarodowa, wcale nie płonie od zbrodni.

Kolejny mit dotyczy terroryzmu. W latach 2015–2020 straszono, że przyjęcie uchodźców oznacza sprowadzenie terrorystów islamskich. Tymczasem w Polsce nie doszło do ani jednego zamachu terrorystycznego z udziałem imigrantów z Bliskiego Wschodu. Żaden zamachowiec ISIS nie zjawił się w Warszawie czy choćby na polskiej granicy. Co więcej, służby raportują, że nie odnotowano nawet poważnych prób infiltracji przez bojowników (Polska nie była dla nich celem, bo nie miała dużych społeczności muzułmańskich). Strach przed islamskim terroryzmem w Polsce okazał się więc czysto teoretyczny. W pewnym momencie absurdalność tej sytuacji zilustrował fakt, że jedyny głośny incydent terrorystyczny ostatnich lat miał odwrotny wektor: polski ekstremista planował zamach na meczet, kierując się nienawiścią do muzułmanów. Na szczęście został schwytany, ale przykład ten pokazuje, jak groźna może być sama propaganda strachu – potrafi pchnąć kogoś do przemocy w imię urojonego zagrożenia.

Oczywiście, nie można bagatelizować wyzwań. Napływ dużej liczby osób z innej kultury mógłby rodzić napięcia, gdyby doszło do gettoizacji czy izolacji tych grup. Polska jednak nie doświadczyła dotąd takiej sytuacji. Imigranci zarobkowi z Ukrainy czy Azji rozproszyli się po kraju, pracują i uczą się języka. Uchodźcy wojenni z Ukrainy w większości znaleźli schronienie u polskich rodzin albo w prywatnych mieszkaniach, unikając tworzenia zamkniętych obozów. To w dużej mierze udany model integracji na początkowym etapie, choć wyzwaniem pozostaje np. włączenie tych ludzi na stałe w system edukacji czy rynku pracy, jeśli zostaną na lata. Faktem jest, że tak ogromna migracja (ok. 1,5 mln nowych mieszkańców w ciągu roku 2022) obciążyła infrastrukturę – szkoły, przychodnie, mieszkania do wynajęcia. Te realne problemy nie przerodziły się jednak w otwarty konflikt społeczny na dużą skalę. Polacy wykazali się cierpliwością i zrozumieniem, nawet jeśli czasem narzekali na przepełnione klasy szkolne czy kolejki do lekarza.

Najbardziej bolesne konflikty ostatnich lat miały inny charakter – dotyczyły sporów światopoglądowych wśród samych Polaków. Przykładem są masowe protesty kobiet w 2020 r., gdy zaostrzono prawo aborcyjne. Wybuchły ogromne demonstracje (tzw. Strajk Kobiet) przeciw orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego podporządkowanego PiS. Wtedy również zastosowano narrację strachu: rząd straszył, że protesty to atak na świętości (bo demonstrantki wchodziły do kościołów), że sponsoruje je zagranica, że mogą rozsiewać wirusa (był to czas pandemii). Strach przed utratą kontroli nad sytuacją skłonił władze do ostrej reakcji – policja używała siły, gazu, były zatrzymania. Jednak i tu rzeczywistość okazała się inna: protesty miały charakter oddolny, masowy, a przemoc rodziła się raczej z frustracji niż z prowokacji zewnętrznych. Społeczeństwo obywatelskie, które nie bało się wyjść na ulice mimo gróźb, dowiodło, że strach ma swoje granice. Zwłaszcza młode pokolenie jasno pokazało, że bardziej boi się utraty wolności niż pałki policyjnej. Był to istotny moment – pęknięcie bańki wszechwładzy strachu. Mimo to rząd kontynuował swoją retorykę, tylko dostosowując ją do sytuacji (podczas pandemii straszono chaosom i śmiercią w razie protestów, po pandemii znów wrócono do innych zagrożeń).

Podsumowując, fakty nie potwierdzają czarnych scenariuszy głoszonych w retoryce strachu: Polska nie została zalana przestępczością imigrantów, nie upadła moralnie z powodu LGBT, nie pogrążyła się w chaosie z powodu protestów społecznych czy przyjęcia uchodźców. To, co rzeczywiście stanowiło wyzwanie – inflacja, pandemia, kryzys energetyczny – miało charakter globalny, niezależny od wyimaginowanych wrogów. Strach kierowano jednak na tematy wygodne politycznie, odwracając uwagę od kwestii, za które faktycznie rząd odpowiadał (jak służba zdrowia czy ceny prądu).

Lekcje z Zachodu: czy spełniły się obawy?

Polska prawica często, uzasadniając swoje działania, wskazywała na przykłady z Europy Zachodniej. „Popatrzcie na Szwecję, Francję czy Niemcy” – mówili – „tam polityka multi-kulti poniosła klęskę: zamachy, strefy no-go, gwałty, getta imigrantów. Tego chcecie w Polsce?”. Taki przekaz zapadał w pamięć, bo rzeczywiście w mediach nie brakowało doniesień o problemach: tu zamieszki w paryskich przedmieściach, tam gangi w Sztokholmie, ówdzie gwałt dokonany przez imigrantów. Czy jednak obraz rysowany przez polską prawicę był rzetelny?

Niemcy przyjęły w 2015 r. ponad milion uchodźców, głównie Syryjczyków. W pierwszych latach integracja przebiegała chaotycznie – zdarzały się incydenty kryminalne z udziałem nowo przybyłych. Głośna stała się sylwestrowa noc 2015 w Kolonii, gdy doszło do masowych napastowań seksualnych kobiet przez grupy migrantów. Ten szokujący przypadek nagłośniły media w całej Europie, budząc słuszny gniew. Skrajna prawica zyskała paliwo do twierdzeń, że „uchodźcy = gwałciciele”. Rząd Angeli Merkel musiał zaostrzyć kurs: przyspieszono deportacje przestępców, zaczęto lepiej sprawdzać przybyszy. Statystyki przestępstw w Niemczech rzeczywiście zanotowały niewielki wzrost w latach 2015–2016, zwłaszcza w kategorii przestępstw popełnianych przez młodych mężczyzn (którzy stanowili dużą część fali migracyjnej). Jednak już po 2–3 latach sytuacja się stabilizowała. Wielu uchodźców zaczęło pracować, uczyć się języka, ich dzieci poszły do szkół. Do 2020 roku ponad połowa z tych, którzy przybyli w 2015, miała stałe zatrudnienie. Niemieckie służby wewnętrzne raportowały spadek przestępczości wśród uchodźców po okresie początkowej adaptacji. Co więcej, jak się okazało, wzrost przestępczości na początku wynikał też z tego, że do Niemiec przyjechały dziesiątki tysięcy osób bez szans na azyl (np. z krajów Bałkanów), które później deportowano – to w tej grupie odsetek czynów zabronionych był większy. Syryjczycy, którzy otrzymali schronienie, relatywnie rzadziej wchodzili w konflikt z prawem.

Warto też wspomnieć, że w Niemczech doszło do dramatycznego zjawiska odwrotnego: tysiące ataków na uchodźców i ich ośrodki ze strony skrajnie prawicowych Niemców. W 2016 roku odnotowano ponad 3500 incydentów przemocy wobec migrantów (podpalenia hosteli, pobicia, groźby). To pokazuje, że strach może generować agresję w większości społeczeństwa, nieraz groźniejszą systemowo niż same mniejszości. Mimo to Niemcy utrzymały względny spokój społeczny. Dziś debata toczy się tam bardziej o integrację długofalową – jak uczyć języka, jak zapewnić pracę – a mniej o bezpieczeństwo w sensie policyjnym, bo to nie stanowi głównego problemu. Oczywiście, wyzwania pozostają: część uchodźców nigdy nie wejdzie na rynek pracy, część młodych może się radykalizować, jeśli poczują się wykluczeni. Ale państwo niemieckie wyciągnęło pewne wnioski: inwestuje w kursy, rozdziela przybyszów, wspiera wspólnoty lokalne, by uniknąć gett.

Szwecja jest ciekawym przykładem, bo bywała przez prawicowe media przedstawiana jako „przestroga” – kraj, który przyjmował imigrantów od dekad, a dziś ponoć tonie w przemocy. Rzeczywiście, Szwecja zmaga się ostatnio z falą przestępczości gangów, głównie strzelanin i wybuchów. Analizy wskazują, że duża część członków tych gangów to młodzi ludzie z rodzin imigranckich, często wychowani już w Szwecji, ale w enklawach biedy. Zaniedbania integracyjne z lat 90. i 2000. (kiedy tworzono wielkie osiedla socjalne, do których trafiali głównie imigranci z Bliskiego Wschodu i Afryki) zemściły się po latach. Frustracja, bezrobocie, różnice kulturowe – to wszystko stworzyło podatny grunt dla patologii. Szwecja ma obecnie wyższy wskaźnik zabójstw z użyciem broni niż większość Europy Zachodniej, co jest ewenementem na tle historii tego kraju. Jednak ważny jest kontekst: problem dotyczy kilku dzielnic w dużych miastach (Sztokholm, Göteborg, Malmö), a nie całego kraju. Przeciętny Szwed nadal żyje w bardzo bezpiecznym otoczeniu. Rząd szwedzki, także centroprawicowy, zaostrza kurs migracyjny i politykę karną, starając się zahamować ten trend. Czy to „wina multikulturalizmu”? Częściowo – polityczna poprawność długo powstrzymywała Szwedów przed otwartą rozmową o kłopotach z integracją. Dziś już otwarcie się o tym mówi i szuka rozwiązań, np. lepszej edukacji, twardszej policji, specjalnych programów dla zagrożonej młodzieży.

Dla Polski szwedzki przykład jest zarówno ostrzeżeniem, jak i lekcją. Ostrzeżeniem, bo pokazuje, że błędy integracji (gromadzenie imigrantów w odseparowanych osiedlach, brak działań przeciw tworzeniu subkultur przestępczych) mogą wybuchnąć po latach. Lekcją – bo można takich błędów uniknąć, póki migracja jest względnie nowa i mniejsza. Polska ma ten atut, że może czerpać z doświadczeń innych: wprowadzać rozwiązania integracyjne zanim pojawią się drugie pokolenia żyjące na marginesie. Na razie Polska jest daleko od problemów Szwecji: nie ma drugiego pokolenia imigrantów (większość cudzoziemców to dorośli, którzy tu przybyli; ich dzieci albo są małe, albo urodzą się już tutaj i można je objąć polską szkołą), nie ma dużych gett etnicznych (Ukraińcy czy Białorusini mieszkają rozproszeni). To stawia nas w lepszej pozycji wyjściowej niż wiele państw zachodnich. Warunek jest jeden – podjąć świadomą politykę integracyjną, a nie zamiatać temat pod dywan lub, co gorsza, wyłącznie straszyć nim dla zysku politycznego.

Francja to kolejny często w Polsce przywoływany przykład „przestrogi”. We Francji od lat istnieją napięcia na tle etnicznym i religijnym, zwłaszcza z powodu dużej społeczności muzułmańskiej (głównie pochodzenia północnoafrykańskiego) i historii kolonialnej. Było tam kilka krwawych zamachów terrorystycznych (Paryż 2015 – atak na klub Bataclan i inne miejsca, Nicea 2016 – zamach ciężarówką). Ponadto regularnie wybuchają zamieszki w biednych przedmieściach (np. słynne zamieszki w 2005 roku, czy ostatnie protesty w 2023 po incydencie z policją i śmierci młodego chłopaka). Francuskie przedmieścia, tzw. banlieues, stały się symbolem nieudanej integracji – z ich blokowisk często dołączała młodzież do gangów czy była podatna na islamski radykalizm. Ale i tu obraz nie jest czarno-biały. Większość francuskich muzułmanów żyje pokojowo, pracuje, uczy się, a ich aspiracje są takie same jak reszty społeczeństwa. Problemy koncentrują się w pewnych rejonach ubóstwa. Państwo francuskie – podobnie jak szwedzkie – dopiero od niedawna stara się bardziej stanowczo działać (np. burzenie niektórych fatalnych osiedli, obowiązkowa edukacja przedszkolna dla wszystkich dzieci by wyrównywać szanse, itp.).

Francja boryka się też z wyzwaniem, jak utrzymać własną świecką, republikańską tożsamość, gdy część obywateli wyznaje odmienne wartości (np. konserwatywny islam). Stąd głośne debaty o noszeniu chust w szkołach, o menu halal, o miejscach modlitwy. Polskiej prawicy łatwo było przedstawić to jako dowód „wojny cywilizacji” toczącej się na Zachodzie. Ale dla uczciwości trzeba dodać: pomimo tych trudności, Francja pozostaje bogatym, stabilnym krajem, gdzie olbrzymia większość społeczeństwa – niezależnie od pochodzenia – żyje w zgodzie z prawem i współpracuje na co dzień. Wielu imigrantów i ich dzieci odniosło tam sukces, wtopiło się w społeczeństwo. Przykłady widzimy choćby w sporcie (reprezentacja Francji w piłce nożnej, mistrzowie świata, składa się w dużej mierze z zawodników o afrykańskich korzeniach – duma całego narodu), w kulturze, biznesie. Równocześnie problem terroryzmu we Francji jest realny i wciąż wymaga czujności – tyle że to zagadnienie walki z ekstremizmem, a nie „uchodźców” per se. Ostatnie ataki we Francji były często dziełem obywateli francuskich, a nie nowo przybyłych. To istotny szczegół: najgroźniejsze akty przemocy religijnej popełniali ludzie, którzy żyli we Francji od urodzenia, ale czuli się wykorzenieni. Strach polskiej prawicy przed „importem terrorystów” pomijał tę złożoność – sugerował, że wystarczy nikogo nie wpuszczać, a będzie bezpiecznie. Niestety, jak pokazują wydarzenia, równie dobrze rodzimy ekstremizm może stać się zagrożeniem (czego doświadczyły USA czy Norwegia – zamachy rodzimych skrajnych ekstremistów).

Podsumowując doświadczenia innych państw: tak, integracja migrantów bywa trudna i bywały realne problemy z przestępczością czy radykalizacją. Strach wyborców prawicy nie brał się całkiem znikąd – widzieli obrazy płonących samochodów w Szwecji czy ofiary zamachów w Niemczech. Jednak sprowadzanie tego do prostej recepty „zamykać granice, izolować się” jest mylne. Kraje, które doświadczyły problemów, wyciągają wnioski i pracują nad rozwiązaniami. A straszenie wizją, że Polska nieuchronnie zamieni się w strefę no-go jak dzielnice Paryża, jeśli przyjmie choćby kilkuset uchodźców, jest nadużyciem. To trochę tak, jakby ostrzegać kogoś przed pożarem domu na podstawie tego, że u sąsiada dom spłonął, ignorując fakt, że sąsiad palił świeczki przy firankach. Innymi słowy – problemy na Zachodzie wynikły z konkretnych polityk (lub ich braku), a nie z samego faktu różnorodności. Niejedna wieloetniczna społeczność radzi sobie dobrze – choćby Szwajcaria (mieszkają tam obok siebie Europejczycy, Afrykanie, Azjaci – poziom przestępczości niski), Kanada (kraj imigrantów o jednym z najwyższych wskaźników spójności społecznej) czy nawet dawna polska Rzeczpospolita (przez wieki wielonarodowa i wielowyznaniowa).

Polska prawica rzadko wspomina takie przykłady, bo nie pasują do tezy. W przekazie dla wyborców wybiera się tylko te historie, które potęgują strach: zbrodnie, zamachy, zamieszki. Dla równowagi należałoby opowiedzieć też historie sukcesu: uchodźczyni z Syrii, która założyła firmę i zatrudnia Niemców; młodego Marokańczyka, który został w Szwecji lekarzem i leczy rodowitych Szwedów; polskiego imigranta w Anglii, który został cenionym nauczycielem. Takich pozytywnych integracyjnych scenariuszy są setki tysięcy, tylko nie przebijają się w sensacyjnych mediach.

W epoce globalizacji migracje są nieuniknione – ludzie będą się przemieszczać za pracą, za bezpieczeństwem. Wyzwaniem jest zarządzanie tym procesem mądrze, by minimalizować tarcia. Strach może sprawić, że społeczeństwo się zamknie i odrzuci migrantów całkowicie. Ale to ma swoją cenę: starzejąca się Polska potrzebuje rąk do pracy, potrzebuje pielęgniarek, kierowców, budowlańców – a tych coraz częściej dostarczają przybysze (dziś głównie ze Wschodu, jutro być może z Azji). Ekonomicznie imigranci mogą być wsparciem – co widać choćby po tym, że napływ Ukraińców pomógł naszej gospodarce uniknąć załamania po pandemii, wypełnił luki na rynku pracy. Jednak strach przed nimi każe widzieć głównie potencjalne zagrożenie: konkurencję o pracę, o mieszkania, presję na płace. To realne kwestie, ale do rozwiązania polityką (np. lepszą kontrolą rynku pracy, budową mieszkań) – straszenie nic tu nie pomoże, może za to utrudnić racjonalne działania.

Głos zwykłych ludzi: skąd ten strach?

Aby zrozumieć fenomen polityki strachu, trzeba spojrzeć z empatią na wyborców, którzy na nią reagują. Łatwo jest powiedzieć: „Ci ludzie się irracjonalnie boją, dali się nabrać propagandzie”. Ale co czują i myślą owi ludzie? Czy ich lęki są wyłącznie wytworem mediów, czy mają jakieś podstawy w doświadczeniu?

Wyobraźmy sobie panią Krystynę, emerytkę z małego miasta na Podkarpaciu. Całe życie przepracowała jako księgowa, żyje skromnie. Jej świat jest poukładany: co niedziela kościół, w telewizji ulubiony serial i Wiadomości TVP. Nagle słyszy, że gdzieś daleko jacyś muzułmanie wysadzają się w powietrze, że przyjeżdżają do Europy tysiącami. W jej miasteczku nie ma ani jednego Araba, ale telewizja pokazuje zdjęcia brodatych mężczyzn krzyczących „Allahu akbar”. Pani Krystyna tego nie rozumie, boi się. Gdzieś z tyłu głowy ma historie sprzed lat – że Tatarzy kiedyś najeżdżali Polskę, że „Turków zatrzymaliśmy pod Wiedniem” (zasłyszane hasła historyczne). Teraz mówią jej, że Bruksela chce tych ludzi osiedlić także w Polsce. Ona nie wie wiele o Unii Europejskiej, ale czuje bunt: Jak to? Ktoś obcy będzie decydował, że do mojego kraju sprowadzą ludzi, których się boję?. W tym momencie wkracza narracja PiS: „Nie pozwolimy! Polska jest dla Polaków, nie będzie nikt nam narzucał inwazji obcych”. Pani Krystyna oddycha z ulgą – oto ktoś wyraża jej niewypowiedziany lęk i obiecuje ochronę. Idzie więc na wybory i głosuje „żeby było bezpiecznie, po naszemu”.

Spójrzmy na pana Andrzeja, górnika z okolic Katowic, lat 50. Całe życie ciężko pracuje, ma średnie wykształcenie. Związał swoją tożsamość z rolą żywiciela rodziny, obrońcy tradycyjnych wartości. Słyszy nagle w radiu o „ideologii gender”, o tym, że w Warszawie organizują marsze, gdzie „mężczyźni przebierają się za kobiety i całują na ulicy”. Dla pana Andrzeja to szok kulturowy – wychował się w męskim, szorstkim świecie, gdzie takie rzeczy były nie do pomyślenia. Martwi się: „Czy moje wnuki będą tego uczone? Czy w szkole im powiedzą, że mogą zmienić płeć? To chore!”. Jego niepokój podsycają wypowiedzi biskupów, których słucha co niedziela: „Ideologia LGBT chce zniszczyć rodzinę, nie pozwólmy na to”. Pan Andrzej czuje, że świat mu się zmienia w zastraszającym tempie – nie rozumie tych zmian, więc je odrzuca. Gdy polityk prawicy mówi: „Brońmy rodziny przed tęczową propagandą”, dla Andrzeja jest to głos rozsądku. Ten polityk wydaje się stać na straży normalności znanej panu Andrzejowi od dziecka. Czy można się dziwić, że pan Andrzej go poprze? Z jego perspektywy to walka o moralne bezpieczeństwo dzieci.

Weźmy też Annę, 30-letnią kasjerkę z małego miasta na Pomorzu. Zarabia niewiele powyżej minimalnej krajowej. Nagle do jej marketu zaczynają przychodzić pracownice z Ukrainy – młode kobiety, często z wyższym wykształceniem, gotowe pracować za podobne stawki. Anna nie mówi tego głośno, ale czuje ukłucie zazdrości i lęk: „Przyjechały, radzą sobie, może kierownictwo woli je ode mnie? A co, jak mi zabiorą godziny albo w ogóle robotę?”. W mieście pojawia się kilkanaście tysięcy Ukraińców po 2022 roku. Ceny wynajmu mieszkań idą w górę – Anna chciała się wyprowadzić od rodziców, ale teraz to marzenie się oddala, bo drożyzna. Słyszy czasem w autobusie język ukraiński – nie rozumie, irytuje ją to, bo czuje się obco we własnym mieście. Lęk przed utratą stabilności ekonomicznej miesza się u niej z irytacją na widok obcych napisów w sklepach czy ukraińskich rejestracji aut. Kiedy polityk Konfederacji mówi: „Dość rozdawnictwa dla Ukrainy, najpierw Polska!”, Anna kiwa głową. Uważa, że to nie nienawiść – po prostu zdrowy rozsądek: my musimy dbać o swoje, bo nikt inny tego nie zrobi.

Takich historii są miliony. Codzienne małe lęki – o pracę, o zdrowie dzieci, o zachowanie ładu w swoim miasteczku – znajdują ujście w wielkiej narracji politycznej. Prawica nadaje tym obawom wspólną ramę: mówi ludziom takim jak Krystyna, Andrzej czy Anna, że ich niepokoje mają jedno źródło – obcych chcących coś im odebrać (spokój, tożsamość, pieniądze) i złych elit, które tych obcych wpuszczają. To upraszcza skomplikowany świat do zrozumiałego schematu. Łatwiej przecież wskazać palcem winnego (uchodźcę, geja, Brukselę) niż tłumaczyć meandry ekonomii czy społecznych przemian. Dla wielu ludzi – zwłaszcza tych, którym w życiu nie wiedzie się zbyt dobrze, lub czują się zagubieni w nowoczesności – taka narracja jest wręcz terapeutyczna: daje poczucie, że ich frustracja jest uzasadniona i że można z nią coś zrobić (zagłosować, zaprotestować przeciw wrogowi).

Trzeba przyznać, że nie wszystkie lęki są całkiem irracjonalne. Polska wieś i małe miasta faktycznie przeżywają od lat coś w rodzaju zderzenia cywilizacji: młodzi wyjeżdżają za granicę albo do dużych miast, ci co zostają – czują się porzuceni, a tu jeszcze mówi im się o jakichś europejskich wartościach, klimatach, prawach osób, których w okolicy nie ma. Narasta poczucie wykluczenia i niezrozumienia. Pod tym względem strach przed innymi jest też lękiem przed marginalizacją: „przyjdą obcy i w ogóle o nas zapomną”. Politycy prawicy umiejętnie zmienili ten lęk w gniew – wskazali palcem wrogów (uchodźców, UE, liberałów) i przekuli frustrację w poparcie dla siebie jako rzekomych obrońców ludu. To zjawisko szersze, obserwowane także w USA (Trump i „zapomniana Ameryka prowincji”) czy Wielkiej Brytanii (Brexit i gniew prowincji na „londyńskie elity”). Globalizacja pozostawia część ludzi w tyle, a populizm strachu przychodzi im zaoferować prostą odpowiedź, choć często fałszywą.

Jednocześnie lęki często żyją własnym życiem, niezależnie od realnych wskaźników. Przykład: choć przestępczość spada, większość społeczeństwa stale uważa, że rośnie – bo widzi więcej doniesień o przestępstwach (efekt medialny). Tak samo jest ze strachem przed terroryzmem czy gwałtem – statystycznie szansa paść ofiarą jest znikoma, ale ludzie myślą obrazami z telewizji, które powiększają zagrożenie. Percepcja zagrożenia potrafi się oderwać od realnych szans jego wystąpienia. To pole do popisu dla polityków grających emocjami: wystarczy powtarzać odpowiednio długo pewien obraz, a stanie się on „prawdą psychologiczną”.

Echo lat 30.: przestroga z historii

Analizując lata 2015–2025 w Polsce, trudno uciec od porównań historycznych. Pojawia się pytanie zawarte w tytule: czy w tej mobilizacji opartej na strachu widać echa lat 30.? Mowa oczywiście o latach 30. XX wieku, dekadzie, w której strach i nienawiść posłużyły do wyniesienia do władzy ruchów skrajnych i doprowadziły do tragedii II wojny światowej.

Pod pewnymi względami paralele są uderzające. Mechanizm wskazywania wrogów wewnętrznych i zewnętrznych był podręcznikowym sposobem budowania poparcia przez faszystów i nazistów. W hitlerowskich Niemczech wrogiem wewnętrznym byli Żydzi (oraz Romowie, homoseksualiści, niepełnosprawni – wszyscy napiętnowani jako element obcy „zdrowej” niemieckiej tkance), a wrogiem zewnętrznym – wielkie mocarstwa, które rzekomo upokorzyły Niemcy po I wojnie światowej, i widmo komunizmu ze Wschodu. Propaganda Josepha Goebbelsa każdego dnia bombardowała Niemców przekazem: „Żydzi knują przeciw wam, bolszewicy chcą was zalać – tylko Führer was obroni”. Społeczeństwo, zmęczone kryzysem gospodarczym i upokorzone traktatem wersalskim, było gotowe w to uwierzyć. Strach i upokorzenie zmieniły się w nienawiść, a ta pozwoliła usprawiedliwić najgorsze czyny.

We Włoszech Mussolini wykorzystywał strach przed komunizmem i rozkładem państwa, obiecując przywrócić porządek „silną ręką”. W hiszpańskiej wojnie domowej generał Franco malował przeciwników – legalnie wybrany rząd republikański – jako wojujących ateistów niszczących Hiszpanię, co usprawiedliwiało jego brutalny pucz. Wszędzie schemat był podobny: ludzie musieli najpierw się bać, by potem zgodzili się na odrzucenie demokracji i przyzwolili na przemoc wobec bliźnich.

W międzywojennej Polsce również nie brakowało elementów takiej retoryki. Skrajna prawica spod znaku Obozu Narodowo-Radykalnego wskazywała palcem mniejszości narodowe jako „ciało obce” w II RP. Najmocniej uderzano w Żydów – oskarżając ich o bolszewizm („żydokomuna”), o pasożytowanie na polskiej gospodarce, o demoralizowanie kultury. Tworzono atmosferę strachu przed „żydowską dominacją”, co doprowadziło do antysemickich ekscesów: getta ławkowe na uczelniach, bojkoty sklepów żydowskich, pobicia studentów czy przechodniów żydowskich. Państwo polskie lat 30. przyzwalało na tę nienawiść, samo zresztą wprowadzając dyskryminacyjne prawa (ograniczenia uboju koszernego, plany numerus clausus dla Żydów). Ta mowa nienawiści i wykluczenia w przedwojennej Polsce nie osiągnęła co prawda tak zbrodniczych rozmiarów jak w Niemczech, ale torowała drogę do apatii większości, gdy przyszła Zagłada – część Polaków była już wcześniej odczłowieczona w oczach sąsiadów.

Czy dzisiejsze czasy to pełna powtórka z tamtych mechanizmów? Historia się nie powtarza wprost – kontekst jest inny, skala inna. Polska jest częścią Unii Europejskiej, ma inne bezpieczniki demokratyczne, świadomość praw człowieka jest większa (choćby potępienie mowy nienawiści w oficjalnych standardach). Mimo ostrej polaryzacji, w latach 2015–2025 nie doszło do masowej przemocy politycznej czy czystek etnicznych. Sądy i opozycja – choć atakowane – funkcjonowały i stawiały opór autorytarnym zapędom. To duża różnica wobec lat 30., gdy systemy demokratyczne upadły jak domki z kart w obliczu populistów.

Jednak pewne podobieństwa są niepokojące. Przede wszystkim retoryka odczłowieczająca przeciwników. Kiedy przedstawiciel władzy mówi o ludziach LGBT per „ideologia” – odbiera im indywidualność, czyni z nich abstrakcyjny byt, z którym łatwiej walczyć niż z realnymi ludźmi. Gdy media nazywają uchodźców „pasożytami” lub „gwałcicielami”, to już jest wstęp do przemocy (jeśli nie fizycznej, to symbolicznej). Nie sposób nie przypomnieć, że naziści zaczynali od słów o „żydowskich pasożytach”. Zanim polała się krew, długo sączono truciznę pogardy językiem. Współczesna mowa nienawiści w Polsce – choć dotyczy innych grup – działa na podobnej zasadzie. I jest to powód do alarmu.

Kreowanie kulturowego wroga także przypomina tamte czasy. Dziś „wrogiem” jest np. ideologia liberalna rzekomo importowana z Unii Europejskiej, która ma rozmiękczać Polskę (poprzez prawa dla mniejszości, sekularyzację, multi-kulti). W latach 30. w Polsce podobnie przedstawiano demokrację i liberalizm jako „zgniłe wymysły Zachodu” osłabiające naród, zaś ratunku szukano w ideologii narodowo-katolickiej. Obecna władza wprost odwołuje się do idei przedwojennej endecji – akcentuje katolicyzm jako oś narodu, niechętna jest pluralizmowi. I choć nie odrzuca oficjalnie demokracji (nadal odbywają się wybory), to wielokrotnie podważała liberalne filary systemu: niezależność sądów, wolność mediów, prawa mniejszości. „Demokracja demokracją, ale władzy raz zdobytej nie oddamy” – to powiedzenie komunistyczne, lecz brzmieniem zbliżone do praktyki rządów PiS, które podporządkowały sobie instytucje kontroli. Jest w tym echo praktyk autorytarnych rządów międzywojnia (choćby rządów sanacji po 1926 roku, które ograniczyły opozycję).

Również podejrzliwość wobec obcych potęg budowana strachem przypomina stare czasy. Dziś słyszymy hasła: „Bruksela = nowe Sowiety, Berlin chce nas skolonizować ekonomicznie”. W latach 30. podobne lęki szeptano o Masonerii, Żydach sterujących mocarstwami, czy niemieckich planach pacyfikacji. Żerowanie na teoriach spiskowych i poczuciu oblężenia to klasyka autorytarnej propagandy. Kiedy w 2020 r. państwowa telewizja sugerowała, że opozycja może szykować fałszerstwo wyborcze z zagraniczną pomocą (bez dowodów), zabrzmiało to jak żywcem wyjęte z podręcznika paranoi politycznej.

Jeszcze jedno podobieństwo: personifikacja lęku w jednym przywódcy charyzmatycznym. W latach 30. mieliśmy Hitlera, który mówił Niemcom: „Tylko ja was wyciągnę z upadku, ufajcie bezgranicznie”. W Polsce współczesnej Jarosław Kaczyński pełni poniekąd podobną rolę dla swoich zwolenników. Nie ma oczywiście tej skali kultu jednostki, ale w strukturach PiS to jego wizja wyznacza kierunek. Zwolennicy widzą w nim męża opatrznościowego, który przewidział spiski elit i ochronił Polskę przed zalewem uchodźców czy narzuceniem „obcych ideologii”. Tak jak międzywojenni narodowcy czcili Dmowskiego jako nieomylnego wodza, tak dzisiaj twardy elektorat PiS ufa Kaczyńskiemu nawet, gdy ten zmienia zdanie o 180 stopni. Na przykład w kwestii stosunku do Ukrainy – dawniej dość nieufny wobec niej, po 2022 r. stał się gorącym orędownikiem pomocy – jego elektorat lojalnie podążył za nową linią bez większych oporów. Taki autorytet wodza bywa groźny dla demokracji, bo znosi krytyczne myślenie wewnątrz obozu rządzącego.

Ostatnie dwa lata mocno skorygowały optymistyczny wniosek, że społeczeństwo „zmęczy się” retoryką strachu. Nowe badania opinii pokazują bowiem wyraźny zwrot nastrojów na rzecz prawicy. W czerwcowo-lipcowych sondażach PiS wraca na pierwsze miejsce z wynikiem około 29-33 proc., wyprzedzając osłabioną Koalicję Obywatelską o 2-4 punkty, a Konfederacja rośnie do rekordowych 15-17 proc. poparcia. Przy rozbiciu Trzeciej Drogi i spadku Lewicy przekłada się to na potencjalną większość PiS + Konfederacja w przyszłym Sejmie, co zapowiada możliwy powrót obozu strachu do władzy już w 2027 r.

Dlaczego nastąpiła rekonsolidacja prawicowego elektoratu? Pierwszy czynnik to zmęczenie chaosem koalicyjnego rządu: tarcia programowe, dymisje ministrów, rozpad Trzeciej Drogi i niedostarczone reformy przywróciły narrację, że „tylko silna ręka” przywróci porządek. Drugi – szok inflacyjny 2024/25: drożyzna, raty kredytów i podwyżki czynszów dały prawicy wygodną linię ataku na „liberalnych nieudaczników”. Trzeci – kryzys zbożowy i napięcia polsko-ukraińskie: początkowy entuzjazm wobec uchodźców przygasł, a prorządowe media dzień po dniu przypominały sceny blokad granicy i straconych zysków rolników, wskazując winnych w Kijowie i Brukseli. Na koniec, aktywne kanały dezinformacji podsycały wizję „utraconej suwerenności” – od unijnych regulacji klimatycznych po rzekome przymusowe relokacje migrantów – co ponownie uruchomiło wypróbowany mechanizm mobilizacji lęku.

Tak więc historia daje trzeci możliwy finał polityki strachu: nie ani eksplozję przemocy, ani jej całkowity zanik, lecz cykliczny powrót. Strach okazuje się zasobem odnawialnym – wygasa, gdy ludzie przywykną, ale odradza się, gdy pojawi się nowe źródło niepewności: wojna, inflacja, kryzys surowcowy, migracja klimatyczna. Obóz prawicy opanował sztukę błyskawicznego „podczepiania” świeżych lęków do starej opowieści o narodowym zagrożeniu.

Czy zatem nadzieja na debatę opartą na faktach jest płonna? Niekoniecznie, ale poprzeczka rośnie. Społeczeństwo obywatelskie musi dziś nie tylko obnażać manipulacje, lecz także proponować konkretne, natychmiast odczuwalne rozwiązania materialnych problemów (raty, czynsze, ceny żywności). Same apele o empatię czy edukację nie wystarczą, gdy pusta lodówka krzyczy głośniej niż racjonalne wywody.

W konsekwencji oddzielenie strachu od rzeczywistości wymaga podwójnej strategii: rzetelnej informacji i wyobraźni solidarnościowej. Trzeba pokazać, że – tak jak państwo potrafiło zorganizować pomoc uchodźcom w pierwszych miesiącach wojny – może równie sprawnie osłonić własnych obywateli przed skutkami inflacji czy kryzysu surowcowego. Tylko wtedy narracja lęku traci nośność.

Paradoksalnie więc, najbliższe lata zdecydują, czy Polska stanie się krajem wahadłowym, w którym każdy kryzys zwraca ster rządu w stronę polityków grających strachem, czy raczej nauczy się neutralizować lęki poprzez skuteczną politykę publiczną. Jeśli się nie uda, spirala powrotów do retoryki oblężonej twierdzy może trwać bez końca – podsycana w razie potrzeby przez zewnętrzne kampanie dezinformacyjne.

Wybór wciąż należy do obywateli. Ale najnowsze sondaże pokazują, że strach jeszcze długo nie zejdzie ze sceny – zmienia tylko kostium i rekwizyty, wciąż gotowy, by rozniecić kolejne ognisko politycznej mobilizacji.

Komentarze