Kapitalizm od kuchni. Co kryje się za sukcesem systemu, który zmienienił świat?



Wstęp

Kapitalizm obiecuje wolność, dobrobyt i nieograniczone możliwości rozwoju. Jednocześnie budzi kontrowersje, generując nierówności, kryzysy i napięcia społeczne. Choć wydaje się nam znany i oczywisty, w rzeczywistości jego historia pełna jest paradoksów, nieporozumień i nieoczekiwanych zwrotów akcji. System, który wielu postrzega jako klucz do szczęścia i sukcesu, dla innych jest źródłem frustracji, lęku o przyszłość i poczucia niesprawiedliwości.

Jak to się stało, że kapitalizm, początkowo narzędzie rozwoju kupców i fabrykantów, zdominował nasze społeczeństwa, wpływając na życie każdego z nas? Czy rzeczywiście każdy ma w nim równe szanse? A może nasze przekonania o kapitalizmie bazują bardziej na mitach niż na rzeczywistości?

Oto podróż przez dzieje kapitalizmu – pełna pytań, których być może nigdy sobie nie zadawaliśmy, a które pozwolą lepiej zrozumieć świat, w którym dziś żyjemy.

Wczesne formy kapitalizmu (do XIX w.)

Kapitalizm jako system gospodarczy nie powstał nagle – jego zalążki sięgają późnego średniowiecza i epoki nowożytnej. Już od XVI wieku rozwijał się kapitalizm kupiecki (mercantylny), skupiony na handlu dalekosiężnym, eksploatacji kolonii i akumulacji kruszców. Był to okres intensywnej pierwotnej akumulacji kapitału, często dokonującej się brutalnymi metodami: grabieżą, wywłaszczeniem drobnych rolników, narzucaniem monopoli handlowych i handlem niewolnikami. Historycy podkreślają, że „nie da się zrozumieć historii kapitalizmu bez uznania roli niewolnictwa w jego konstrukcji” – potęgi kolonialne zbiły fortuny na handlu ludźmi i pracy zniewolonych populacji, co w dużej mierze sfinansowało rozwój gospodarczy Europy. Badania szacują, że tuż przed rewolucją przemysłową (ok. 1770 r.) zyski z pracy niewolniczej mogły pokrywać nawet 25–33% potrzeb inwestycyjnych Wielkiej Brytanii. Innymi słowy, ekspansja kolonialna i transatlantycki handel niewolnikami dostarczyły kapitału, surowców (jak srebro czy bawełna) i rynków zbytu, bez których rewolucja przemysłowa nie nabrałaby takiego rozpędu.

Jednocześnie mercantylizm oznaczał politykę silnego państwa wspierającego kupców – monarchie udzielały przywilejów kompaniom handlowym (np. British East India Company), chroniły rynki krajowe cłami i koncesjami. Kolonizacja nowych lądów oraz drenaż bogactw (np. napływ srebra z Ameryki do Europy) stworzyły globalny system gospodarczy z centrum w Europie i peryferiami w koloniach. W centrum następował dynamiczny rozwój miast kupieckich, instytucji finansowych (pierwsze giełdy i banki rozwinęły się już w XVII w. w Amsterdamie czy Londynie) oraz manufaktur. Natomiast społeczne koszty tej akumulacji były ogromne: masowe wywłaszczenia chłopów z ziemi (proces grodzeń w Anglii), zmuszanie ludzi do pracy najemnej lub niewolnej, dewastacja społeczności kolonialnych. Karl Marx barwnie pisał, że kapitalizm „pojawił się na scenie historycznej ociekając krwią i brudem od stóp do głów” – bogactwo rodzącej się burżuazji brało się z przemocy i wyzysku, które utorowały drogę nowym stosunkom własności.

Na przełomie XVIII i XIX wieku nastąpiła pierwsza rewolucja przemysłowa, która zapoczątkowała fazę kapitalizmu przemysłowego. Wynalazki takie jak maszyna parowa, przędzarka mechaniczna czy kolej żelazna radykalnie zwiększyły skalę produkcji. Pojawiła się fabryka – symbol nowoczesnego kapitalizmu – gdzie setki robotników obsługiwały maszyny, wytwarzając masowo towary. Ten skok technologiczny nie byłby możliwy bez kapitału nagromadzonego we wcześniejszej erze kupieckiej oraz stałego dopływu surowców (np. bawełny z plantacji amerykańskich). Paradoksalnie więc niewolnictwo i gospodarka plantacyjna, choć formalnie sprzeczne z ideą „wolnej pracy”, stały się integralną częścią globalnego systemu kapitalistycznego – współczesne analizy wskazują, że plantacje niewolnicze na Południu Stanów Zjednoczonych czy na Karaibach funkcjonowały jak nowoczesne przedsiębiorstwa nastawione na zysk, a ich produkty i zyski zasilały rynki oraz inwestycje przemysłowe w Europie. Pod pewnymi względami było to więc rozszerzenie kapitalizmu na obszary zależne, a nie relikt feudalizmu, jak sądzono dawniej.

Wraz z industrializacją wyłoniła się też klasa robotników najemnych – proletariat, często rekrutujący się z wykorzenionych chłopów. Warunki pracy w XIX-wiecznych fabrykach były skrajnie trudne: długi czas pracy (12–16 godzin na dobę, sześć dni w tygodniu), niskie płace ledwie zapewniające przeżycie, brak zabezpieczeń w razie choroby czy wypadku oraz praca dzieci są na porządku dziennym. Dominowała liberalna ideologia laisser-faire, według której ingerencja państwa w gospodarkę i prawa pracowników powinna być minimalna – co w praktyce pozwalało właścicielom fabryk na niemal nieograniczony wyzysk siły roboczej. Te realia zrodziły z czasem ostry sprzeciw społeczny. Już w pierwszej połowie XIX wieku pojawiły się ruchy protestu: rozruchy luddystów niszczących maszyny, które odbierały im pracę; pierwsze nielegalne związki zawodowe i strajki; utopijni socjaliści głoszący potrzebę braterstwa i sprawiedliwości. W drugiej połowie stulecia rozwój teorii socjalistycznych (Marks i Engels wydali Manifest komunistyczny w 1848 r.) oraz powstanie międzynarodowego ruchu robotniczego przyczyniły się do kształtowania świadomości klasowej proletariatu. Celem stawała się walka o poprawę warunków pracy – prawo do organizowania się, skrócenie dnia pracy (postulat 8-godzinnego dnia pracy), ograniczenie pracy dzieci i kobiet, podniesienie płac i bezpieczeństwo w fabrykach. Dążenia te napotykały początkowo silny opór elit, ale z czasem robotnicy zaczęli odnosić pewne zwycięstwa. W Wielkiej Brytanii od lat 30. XIX w. uchwalano Factory Acts – ustawy fabryczne regulujące czas pracy (np. w 1833 r. zakazano zatrudniania dzieci poniżej 9 lat, a dla starszych wprowadzono limit 9–12 godzin). Pod koniec XIX w. w wielu krajach istniały już setki związków zawodowych i partie robotnicze, co zwiastowało przyszłe reformy. W ten sposób wczesny kapitalizm uformował nie tylko nową gospodarkę, ale i nowych aktorów społecznych – burżuazję przemysłową oraz zorganizowaną klasę pracującą – których konflikty i negocjacje miały napędzać rozwój społeczno-gospodarczy w kolejnych epokach.

Złota era kapitalizmu (1945–1975) – boom powojenny i jego realia


Po dwóch niszczycielskich wojnach światowych kapitalizm wszedł w okres bezprecedensowej prosperity. Lata 1945–1973 bywały nazywane „Złotym Wiekiem” kapitalizmu – zwłaszcza w krajach zachodnich nastąpił wtedy długotrwały boom gospodarczy, połączony z rosnącym dobrobytem społecznym. PKB per capita w uprzemysłowionych państwach rósł szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, bezrobocie utrzymywało się na niskim poziomie (często pełne zatrudnienie), a płace realne i poziom życia przeciętnych rodzin wyraźnie się podnosiły. Ten okres – trwający mniej więcej do pierwszego kryzysu naftowego w 1973 r. – wspomina się dziś często z nostalgią jako czas stabilności i „udziału w owocach wzrostu” szerokich mas społecznych.

Warto jednak oddzielić mit idealizowanego dobrobytu od rzeczywistości tamtych lat. Niewątpliwie, statystyki gospodarcze robią wrażenie: w latach 50. i 60. gospodarki USA, Europy Zachodniej czy Japonii rosły w tempie często przekraczającym 5% rocznie, a jednocześnie nierówności dochodowe były znacznie niższe niż przed wojną czy niż są obecnie. Historycy i ekonomiści wskazują jednak, że sukces „trzydziestu chwalebnych lat” (franc. Trente Glorieuses 1945–1975) wynikał z unikalnego splotu okoliczności. Po pierwsze, Europa i Japonia odbudowywały się ze zniszczeń wojennych – istniał ogromny popyt na inwestycje infrastrukturalne, mieszkania, dobra konsumpcyjne, co napędzało wzrost. Odbudowa tworzyła też efekt niskiej bazy – łatwo było osiągać wysokie tempo wzrostu startując z pozycji zrujnowanej gospodarki. Badania empiryczne potwierdzają, że proces powojennej rekonstrukcji był kluczowym czynnikiem boomu: analizując dane z kilkunastu krajów Zachodu, wykazano, iż to właśnie odbudowa – której zakończenie zbiegło się z początkiem lat 70. – tłumaczy znaczną część wysokiego wzrostu tamtego okresu. Innymi słowy, „złoty wiek” skończył się, gdy kraje odbudowały swój potencjał do normalnego poziomu i wzrost musiał zwolnić.

Po drugie, sprzyjała sytuacja geopolityczna i instytucjonalna. Utworzony w 1944 r. system z Bretton Woods zapewniał względną stabilizację kursów walut oraz ułatwiał handel międzynarodowy w ramach obozu zachodniego. Stany Zjednoczone wychodziły z wojny jako najpotężniejsza gospodarka świata, finansując plan Marshalla dla Europy i stymulując globalny popyt. Państwo dobrobytu (welfare state) przeżywało rozkwit – wiele krajów wprowadziło powszechne systemy emerytalne, opieki zdrowotnej, zasiłków i zabezpieczeń socjalnych, co osłabiało skrajności ubóstwa i wzmacniało popyt konsumpcyjny. Silne związki zawodowe i porozumienia zbiorowe gwarantowały, że płace rosły w ślad za wydajnością pracy, a udział płac w PKB pozostawał wysoki. W USA najwyższe stawki podatku dochodowego od najbogatszych sięgały 70–90%, co ograniczało koncentrację bogactwa na szczycie. Jednocześnie wydatki państw (np. na autostrady, edukację, badania naukowe – w kontekście rywalizacji zimnowojennej) pobudzały innowacje i tworzyły miejsca pracy. Wszystko to składało się na model kapitalizmu regulowanego, w którym mechanizmy rynkowe istniały w otoczeniu instytucji korygujących ich społeczne skutki.

Nie znaczy to, że „złoty wiek” był rajem bez skazy. Często podnoszony jest argument, że dobrobyt tamtych lat dotyczył głównie uprzywilejowanych grup, pomijając mniejszości rasowe czy kobiety. Rzeczywiście, na początku lat 50. legalna segregacja rasowa w USA była faktem (dopiero ruch praw obywatelskich w latach 60. to zmienił), a kobiety w większości państw rozwiniętych zmagały się z dyskryminacją na rynku pracy i tradycyjnym modelem, który zamykał je w roli gospodyń domowych. Standardem był model rodziny, gdzie to jedna pensja „żywiciela rodziny” (mężczyzny) wystarczała na utrzymanie domu – co dziś bywa wskazywane jako zaleta tamtych czasów, choć wynikało to także z tego, że wiele kobiet nie miało możliwości kariery zawodowej. Jednakże okres 1945–1975 to także czas intensywnych przemian społecznych: dekolonizacji w Trzecim Świecie, ruchów równościowych (prawa obywatelskie, drugi feminizm), kontrkultury młodzieżowej. Wbrew pozorom nie była to więc epoka stagnacji społecznej – przeciwnie, pod powierzchnią dobrobytu wrzały procesy zmiany, które w kolejnych dekadach miały przeorać porządek społeczny.

Z punktu widzenia gospodarki globalnej, „złoty wiek” dotyczył głównie krajów Zachodu oraz Japonii i uprzemysłowionych regionów bloku wschodniego. Sporo krajów rozwijających się również notowało wtedy przyspieszenie wzrostu (np. tzw. azjatyckie tygrysy jak Korea Płd. czy Tajwan zaczęły swój marsz ku industrializacji), jednak inne zmagały się z pułapką zadłużenia czy zależnością surowcową. Za kulisami sukcesu bogatej Północy często stała nierównowaga wymiany z Południem – tanie surowce i pracy z krajów biedniejszych zasilały konsumpcję krajów bogatych. W pewnym sensie więc globalny kapitalizm „złotej ery” wciąż miał cechy centrum-peryferie odziedziczone po epoce kolonialnej, choć formalnie wiele dawnych kolonii uzyskało niepodległość.

Podsumowując, lata 1945–1975 były okresem, gdy kapitalizm – pod wpływem szczególnych okoliczności historycznych – dostarczył szerokim rzeszom obywateli wymiernych korzyści: pracy, rosnących dochodów, dostępu do edukacji i mieszkań. Realne wyniki tamtej epoki są imponujące, ale pamiętać należy, że były one wypadkową silnej regulacji, interwencjonizmu państwowego i międzynarodowej współpracy (GATT, plan Marshalla, MFW) – czyli czynników nieczysto rynkowych. Idealizowanie „złotego wieku” bez zrozumienia tych uwarunkowań może prowadzić do fałszywego wniosku, że równie pomyślny rozwój powróci sam z siebie. Jak pokazuje historia, ten model wzrostu nie był trwały – gdy minęły jednorazowe bodźce (odbudowa powojenna), a pojawiły się nowe problemy (kryzys naftowy 1973, konkurencja zagraniczna, wyczerpanie łatwych rezerw produktywności), dynamika kapitalizmu osłabła, otwierając drogę do kolejnej fazy – neoliberalnej transformacji po 1980 r.

Gwałtowny rozwój, nierówne owoce: upadek klasy średniej od lat 80.

Od lat 80. XX wieku obserwujemy odwrót od powojennego modelu egalitarnego wzrostu. W wielu krajach nastąpiła polaryzacja dochodów – warstwy najbogatsze zaczęły zwiększać swój udział w dochodach kosztem klasy średniej i niższej. Proces ten ma wiele przyczyn: globalizacja handlu i produkcji, postęp automatyzacji, zmiany polityki podatkowej i deregulacja rynków, a także osłabienie związków zawodowych. Wszystkie te czynniki złożyły się na zjawisko często określane jako „stagnacja płac” lub wręcz „kryzys klasy średniej”.

Empiryczne dane są jednoznaczne. W Stanach Zjednoczonych mediana zarobków (realnych) praktycznie nie drgnęła od końca lat 70. – według analiz Economic Policy Institute od 1979 do 2013 r. godzinne wynagrodzenie typowego pracownika wzrosło zaledwie o ok. 6%, podczas gdy płace najuboższych spadły o 5%, a płace najzamożniejszych wzrosły o 41%. Innymi słowy, niemal cały owoc wzrostu gospodarczego trafił do elity. Wydajność pracy rosła nadal dynamicznie, ale przestała przekładać się na płace większości zatrudnionych. Jak obrazuje poniższy wykres, w latach 1973–2013 produktywność w USA wzrosła o ok. 72%, podczas gdy przeciętne wynagrodzenia tylko o ok. 9%.


Rys. 1: Dysproporcja między wzrostem wydajności a płac realnych w USA po 1973 r. (tzw. productivity-pay gap). W wcześniejszym okresie powojennym (1948–1973) obie te krzywe rosły niemal równolegle – produktywność +97%, płace +91% – co świadczyło o inkluzywnym charakterze ówczesnego wzrostu. Natomiast po 1973 r. nastąpiło rozłączenie: płace praktycznie utknęły w miejscu, a wydajność nadal pięła się w górę, lecz korzyści z tego czerpali głównie właściciele kapitału i top management.

Kilka mechanizmów tłumaczy upadek dawnej klasy średniej. Po pierwsze, globalizacja umożliwiła przenoszenie produkcji z krajów wysoko płatnej siły roboczej do tańszych rejonów świata. Miliony dobrze płatnych miejsc pracy przemysłowej na Zachodzie zniknęły lub zostały poddane presji konkurencji z importem o niższych kosztach. „Utrata miejsc pracy z dobrymi płacami dla pracowników bez dyplomu zmniejszyła ścieżkę awansu do klasy średniej” – konstatuje raport Economic Policy Institute. Badania potwierdzają, że proces ten zmniejszył udział płac w PKB i osłabił pozycję negocjacyjną pracowników bez wysokich kwalifikacji. Nowe bogactwo tworzone przez globalne korporacje często nie „skapywało” już w postaci porównywalnych zarobków lokalnie, lecz kumulowało się w rękach właścicieli kapitału. Indeks globalizacji KOF wykazał, że im bardziej kraj integrował się z globalnym rynkiem, tym mniejszy stawał się udział dochodów klasy średniej w gospodarce. Zjawisko to szczególnie uderzyło w państwa rozwijające się i w gospodarki wschodzące: w wielu z nich nierówności wzrosły, a korzyści z integracji światowej skupiły się na wąskich elitach. W krajach rozwiniętych zaś przemysłowi robotnicy często tracili pracę lub siłę przetargową – np. zamknięcie fabryk w pasie rdzy (Rust Belt) w USA czy masowe bezrobocie w górniczych regionach Wielkiej Brytanii lat 80.

Drugim czynnikiem jest postęp technologiczny i automatyzacja. Komputeryzacja i robotyzacja wyeliminowały wiele rutynowych stanowisk średniego szczebla (np. pracownicy administracyjni, montażyści w fabrykach), prowadząc do tzw. polaryzacji rynku pracy. Maszyny z łatwością przejęły powtarzalne zadania, wypychając ludzi z tych posad, podczas gdy popyt rósł na dwie skrajności: wysoko wykwalifikowanych specjalistów (którzy projektują, zarządzają, rozwijają nowe technologie) oraz nisko płatne usługi wymagające fizycznej obecności (np. opieka, gastronomia). W efekcie ubywało „średnich” etatów, które dawniej stanowiły trzon klasy średniej. Jak wykazał ceniony ekonomista D. Autor, „użycie technologii informatycznych jest powiązane ze spadkiem zatrudnienia w zawodach średniego szczebla”, co skutkuje job polarization. Szacunki niektórych badań sugerują, że nawet do 70% utraty miejsc pracy w amerykańskiej klasie średniej od 1980 r. można przypisać automatyzacji. Oczywiście, technologia tworzy też nowe profesje, ale często wymagają one innych kompetencji – osoby dotknięte automatyzacją nie zawsze mogą się do nich przekwalifikować. Rezultat to „efekt wydrążenia”: rośnie zatrudnienie na szczycie i dole hierarchii płac, a kurczy się pośrodku, osłabiając liczebność i siłę klasy średniej.

Kolejnym istotnym elementem jest zmiana otoczenia polityczno-instytucjonalnego na mniej sprzyjające pracownikom. Od lat 80. dominować zaczęła filozofia neoliberalna, promująca deregulację rynków, prywatyzację oraz obniżki podatków, szczególnie dla biznesu i najbogatszych. W USA i Wielkiej Brytanii rządy Ronalda Reagana i Margaret Thatcher dokonały radykalnych cięć w opodatkowaniu najwyższych dochodów (np. w USA najwyższą stawkę PIT zredukowano z 70% w 1980 r. do 28% w 1988 r.) oraz poluzowały regulacje finansowe. Uzasadniano to teorią „skapywania bogactwa” – że mniej obciążeń dla bogatych oznacza więcej inwestycji i wzrostu, co ostatecznie przyniesie korzyści wszystkim. Jednak – jak ocenia po latach wielu ekonomistów – efekt był odwrotny: ogromne sumy, które wcześniej zasilały budżet państwa (i finansowały programy społeczne, edukację, infrastrukturę), pozostały w rękach prywatnych, często lokowane w spekulacje finansowe zamiast w realną gospodarkę. Nierówności majątkowe eksplodowały, bo wartość akcji i innych aktywów (posiadanych głównie przez zamożnych) rosła, a inwestycje publiczne malały. Państwo wycofało się częściowo z roli reduktora nierówności – czego skutkiem jest m.in. stagnacja klasy średniej, która dawniej korzystała np. z darmowego lub taniego szkolnictwa wyższego, dostępnych mieszkań komunalnych czy silnego progresywnego systemu podatkowego.

Równolegle nastąpiło osłabienie ruchu związkowego i erozja instytucji dialogu społecznego. Przez wcześniejsze dekady silne związki zawodowe wymuszały udział pracowników w owocach wzrostu – czy to przez układy zbiorowe podnoszące płace, czy przez wywieranie presji politycznej na ustanawianie płac minimalnych i standardów pracy. Jednak od lat 80. odsetek pracowników objętych układem zbiorowym znacząco spadł niemal wszędzie. W USA uzwiązkowienie sektora prywatnego spadło z ~30% w 1960 r. do zaledwie 6% obecnie. Badania EPI wskazują, że spadek uzwiązkowienia z ~27% w 1973 r. do ~13% w 2011 r. przyczynił się w dużej mierze do stagnacji płac średnich – szczególnie wśród mężczyzn, zanik związków tłumaczy aż 3/4 wzrostu luki płacowej między pracownikami fizycznymi a biurowymi. Bez związków trudno utrzymać presję na wzrost wynagrodzeń – pracodawcy łatwiej narzucają warunki. Dodatkowo słabsze związki to mniejsza siła polityczna klasy pracującej, co sprzyja dalszym antypracowniczym posunięciom (np. utrudnianie prawa do strajku, elastyczne formy zatrudnienia pozbawione zabezpieczeń).

W rezultacie od około 40 lat kapitalizm rozwija się w kierunku modelu, który można określić jako „wysoki wzrost – niskie korzyści społeczne” dla większości. Wprawdzie innowacje technologiczne i globalizacja podniosły globalny PKB, wydajność i zyski korporacji, ale dystrybucja tych zysków jest coraz bardziej nierówna. Korporacje przenoszą fabryki tam, gdzie siła robocza jest tańsza i pozbawiona zabezpieczeń, w krajach macierzystych redukują koszty (często kosztem jakości miejsc pracy), a właściciele i inwestorzy czerpią rosnącą dywidendę. Klasa średnia w krajach Zachodu odczuwa presję: realne zarobki stoją w miejscu, koszty życia (mieszkania, edukacja, opieka zdrowotna) rosną, niepewność zatrudnienia zwiększa się wraz z rozwojem umów śmieciowych i gig-ekonomii. Jak ujął to jeden z amerykańskich komentatorów, *„ludzie pracują właściwie za mniejsze pieniądze niż w latach 70.”* – po skorygowaniu o inflację mediana płacy jest podobna, a zabezpieczenia (emerytury zakładowe, stabilność zatrudnienia) gorsze.

Warto podkreślić, że nie wszystkie społeczeństwa odczuły ten proces jednakowo. W Europie Zachodniej i krajach skandynawskich silniejsze systemy opiekuńcze i wciąż relatywnie wysoka uzwiązkowienie złagodziły pewne efekty – np. nierówności dochodowe nie wzrosły tam tak dramatycznie jak w USA czy Wielkiej Brytanii. Niemniej i tam dostrzegalne są podobne trendy: bogaci bogacą się szybciej, a segment nisko opłacanych, niepewnych prac urósł (np. w Niemczech od lat 90. rozwinął się duży sektor niskopłatnych „miniprac”). W krajach postkomunistycznych Europy Wschodniej transformacja rynkowa początkowo spowodowała głęboki spadek dochodów i wzrost nierówności, a choć potem nastąpił rozwój, to często model wzrostu oparto na niskich kosztach pracy i inwestycjach zagranicznych. W wielu z nich klasa średnia dopiero się konsoliduje i jest krucha – np. młodzi wykwalifikowani specjaliści zarabiają nieźle, ale pracują często w międzynarodowych korporacjach koncentrujących zyski za granicą. To rodzi napięcia społeczne i polityczne, które obserwujemy jako populistyczne zwroty czy nostalgię za bezpieczeństwem socjalnym minionych lat.

Podsumowując, od lat 80. kapitalizm wszedł w fazę, w której dynamika wzrostu gospodarczego nie przekłada się automatycznie na powszechny awans społeczny. Wręcz przeciwnie – następuje koncentracja dochodów i majątku. Klasa średnia, będąca fundamentem stabilnych demokracji i rynków masowej konsumpcji, kurczy się i ubożeje względnie. Ta sytuacja prowokuje pytania o trwałość takiego modelu i jest tłem dla kolejnych zjawisk, jak choćby rosnąca akceptacja interwencji państwa czy powrót do idei progresywnego opodatkowania najbogatszych.

Dlaczego najbiedniejsi bronią najbogatszych? Paradoks sprzymierzeńców miliarderów

W demokratycznych społeczeństwach mogłoby się wydawać naturalne, że osoby uboższe będą popierać redystrybucję dóbr i wyższe podatki dla bogatych. A jednak w praktyce często obserwujemy zadziwiający fenomen: ludzie zmagający się z trudnościami finansowymi nieraz zaciekle bronią miliarderów i obecnego systemu, sprzeciwiając się np. podwyższaniu podatków dla najzamożniejszych czy ograniczeniu wielkich fortun. Zjawisko to bywa określane jako „fałszywa świadomość” w kategoriach marksistowskich, ale jego źródła są złożone – psychologiczne, kulturowe i medialne.

Jedną z głównych przyczyn jest mit „american dream” – wiara, że ciężką pracą i talentem każdy może stać się bogaty. W krajach takich jak USA od pokoleń karmi się społeczeństwo opowieściami o self-made manach, którzy od pucybuta doszli do milionów. W kulturze masowej bogactwo przedstawiane jest jako rezultat wyjątkowych cnót: inteligencji, przedsiębiorczości, pracowitości. Tworzy to silne przekonanie normatywne, że bogaci „zasłużyli” na swój majątek, a jeśli ja jestem biedny, to może dlatego, że za mało się staram – ale kiedyś mi się uda. Pojawia się też mechanizm aspiracyjny: ludzie bronią bogaczy, bo wyobrażają sobie samych siebie w ich roli w przyszłości. Jak ujęła to Christiana Spens, *„wielu z nas wciąż wierzy w to, co nam wpojono: że ekstremalnie bogaci mają pieniądze, bo ciężko pracowali, a jeśli my też będziemy ciężko pracować, mamy szansę stać się bogaci”*. Taka postawa sprawia, że ktoś zarabiający ledwo średnią krajową może protestować przeciw „karaniu sukcesu” podatkiem dla miliardera – bo utożsamia się raczej z potencjalnym przyszłym bogaczem niż z własną obecną klasą społeczną. Nierealistyczne? Być może, ale psychologicznie zrozumiałe: nadzieja na awans bywa silniejsza niż statystyki pokazujące malejącą mobilność społeczną.

Za wiarą w zasłużone bogactwo stoi też głęboka tradycja religijno-kulturowa. W krajach protestanckich pokutuje etyka, według której sukces materialny jest dowodem błogosławieństwa i cnót (echo kalwińskiej doktryny predestynacji). Już w XIX w. Max Weber pisał o tym zjawisku. Dziś Zuboff określa je jako „kalwiński fundament myśli kapitalistycznej” – przekonanie, że bogactwo = dobroć, a bieda = lenistwo lub grzech. To nastawienie jest widoczne w społeczeństwach anglosaskich i nie tylko. W praktyce przekłada się ono na „instynktowną obronę bogaczy”: skoro są bogaci, to pewnie słusznie, pewnie są lepsi – atak na nich wydaje się atakiem na wartości (pracowitość, zaradność). Tymczasem fakty często temu przeczą: wielu superbogaczy zawdzięcza majątek dziedziczeniu lub układom, a nie wyłącznie własnym talentom. Jednak mit samowystarczalnego milionera trzyma się mocno.

Psychologia społeczna wskazuje też na efekt „sprawiedliwego świata” (just-world hypothesis). Ludzie chcą wierzyć, że żyją w moralnie uporządkowanym świecie, gdzie każdy dostaje to, na co zasłużył. To poczucie bezpieczeństwa poznawczego – trudniej zaakceptować myśl, że fortuna bywa kwestią przypadku czy nieuczciwości. Dlatego wiele osób racjonalizuje nierówności: bogaci muszą być bardziej wartościowi, biedni mają sami sobie do zawdzięczenia swój los. Taka wiara redukuje dysonans poznawczy i chroni przed poczuciem krzywdy – ale prowadzi do paradoksalnych politycznych postaw, w których ubodzy staną po stronie miliarderów przeciw „roszczeniowym leniom” domagającym się zasiłków.

Nie bez znaczenia jest wpływ mediów i narracji politycznych. W wielu krajach dyskurs publiczny jest kształtowany przez media będące własnością bogaczy lub zależne od reklamodawców-korporacji. Te media często powtarzają przekazy korzystne dla status quo: straszą „socjalizmem” przy każdej propozycji wyższych podatków czy regulacji, wychwalają przedsiębiorców jako bohaterów narodowych, za niepowodzenia ekonomiczne obwiniają innych (np. imigrantów, biurokrację, beneficjentów opieki społecznej). Na przykład w USA konserwatywne stacje telewizyjne i radiowe przez dekady przekonywały klasę robotniczą, że to Waszyngton i podatki są wrogiem, a nie np. korporacje przenoszące fabryki do Chin. Podobnie w Wielkiej Brytanii tabloidy potrafią przedstawiać propozycję 50% podatku dla milionerów jako „karanie ciężko pracujących ludzi sukcesu”. Skoro takie komunikaty słyszy się codziennie, nic dziwnego, że utrwalają się poglądy sprzyjające bogatym. Marketing miliarderów też odgrywa rolę – wielu z nich dba o swój wizerunek filantropa (fundacje charytatywne, akcje CSR), co budzi sympatię i wiarę, że „oni i tak oddają społeczeństwu”. W rezultacie część ludzi uważa, że progresywne opodatkowanie jest zbędne, bo miliarderzy z własnej woli pomagają światu – co jest jednak złudzeniem, bo ulgi podatkowe dla darowizn i wpływ filantropii na politykę to osobne, kontrowersyjne kwestie.

Wreszcie, mamy aspekt tożsamości i aspiracji. W społeczeństwach z silnym podziałem klasowym, bronienie bogatych może być próbą psychicznego awansu – staję po stronie „tych lepszych”, może czuję się od tego lepiej. Biedniejsi ludzie często wolą identyfikować się z bogatymi niż z „biedakami”, bo to drugie jest upokarzające. To trochę tak, jak kibicowanie zwycięskiej drużynie – daje poczucie uczestnictwa w sukcesie. Bogacze stali się celebrytami naszych czasów: Elon Musk, Jeff Bezos, Bill Gates – śledzi się ich życie, cytuje w sieci, niektórzy traktują ich niemal jak idoli. Kult jednostki i wielkich liderów w kulturze popularnej (zwłaszcza w branży technologicznej) sprawia, że krytyka tych osób bywa postrzegana jak świętokradztwo. Ktoś może czcić Muska za jego rakiety SpaceX czy elektryczne auta i reagować alergicznie na pomysł opodatkowania jego miliardów, bo widzi w nim geniusza zmieniającego świat.

Konsekwencją tych uwarunkowań jest spory elektorat, który „strzela sobie w stopę” – popiera polityków i polityki chroniące najbogatszych przed redystrybucją, choć sam należy do grup, które by na redystrybucji skorzystały. Przykładem bywa amerykańska klasa robotnicza głosująca na prawicę antysocjalną czy brytyjscy robotnicy popierający rządy torysów sprzeciwiające się wyższym podatkom dla korporacji. Jak zauważono przy okazji brytyjskiej debaty, *„pojawia się dziwaczne widowisko przeciętnie zarabiających ludzi, którzy bronią praw miliarderów”*. Podczas kampanii przed wyborami 2019 r. w UK, kiedy Partia Pracy zaproponowała większe opodatkowanie najbogatszych, oburzenie wyrazili nie tylko milionerzy, ale i wielu zwykłych podatników – pytając retorycznie, czy zarobki £80 tys. rocznie to już „bycie bogatym” i czemu mają płacić więcej. Dla porównania, £80 tys. to poziom top 5% dochodów – ale w percepcji niektórych to wciąż za mało, by „dokładać się” do reszty.

Jak można ten paradoks rozwiązać? Kluczowa jest edukacja i świadomość. Część ludzi broni miliarderów, bo nie zdaje sobie sprawy z realnej skali nierówności czy dziedziczenia majątku. Na przykład badanie Forbesa wykazało, że wszyscy miliarderzy poniżej 30 roku życia odziedziczyli swój majątek – „żaden nie stworzył go sam”, co zapowiada wielką falę transferu bogactwa rzędu 5,2 bln dolarów w najbliższych dekadach. Takie fakty podważają mit powszechnej self-made prosperity. Innym mitem jest np. wyobrażenie, że podatki od bogaczy zaszkodzą gospodarce – podczas gdy historycznie najwyższy rozwój USA w poł. XX w. współistniał z najwyższymi stawkami podatkowymi dla krezusów. Demaskowanie tych nieporozumień może stopniowo zmieniać postawy.

Pojawiają się też inicjatywy, by zmienić systemowe bodźce – np. wprowadzić legalne limity bogactwa, bardzo progresywne podatki lub inne mechanizmy, które ograniczą koncentrację kapitału niezależnie od tego, co sądzą o tym masy. To prowadzi nas do kolejnej kwestii: czy powinny istnieć prawne „czapy” na bogactwo lub radykalna redystrybucja, czy raczej należy utrzymać status quo licząc na dobrowolną hojność bogaczy? Ten dylemat omówimy poniżej.

Ocena pomysłów – czapka majątkowa, podatki progresywne czy bez zmian? Dyskusje o ograniczeniu skrajnego bogactwa nabrały tempa w ostatnich latach, gdy okazało się, że garstka najbogatszych ludzi posiada majątek porównywalny z majątkiem połowy ludzkości. Pojawiają się głosy, że powinniśmy „znieść miliarderów” – np. przez opodatkowanie 100% majątku powyżej pewnego progu. Zwolennicy takiego rozwiązania, tacy jak filozofka Ingrid Robeyns, argumentują, że ekstremalne bogactwo ma negatywne skutki dla społeczeństwa i demokracji: powyżej pewnej kwoty pieniądze nie dają już jednostce realnej poprawy jakości życia, a mogłyby posłużyć dobru wspólnemu (szkoły, szpitale). Co więcej, superbogacze uzyskują nieproporcjonalny wpływ polityczny (poprzez finansowanie kampanii, lobbing, posiadanie mediów) i mogą de facto kształtować prawo pod siebie. Zatem – według tej szkoły myślenia zwanej limitarianizmem – należy ustanowić twardy limit bogactwa jednostki, np. 10 mln dolarów majątku. Każdy dodatkowy dolar powyżej tego progu byłby odbierany w formie podatku i przeznaczany na społeczeństwo. Nawet niektórzy milionerzy popierają wyższe podatki dla siebie – w Davos grupa bogatych działaczy pod hasłem „Patriotic Millionaires” apelowała: „Opodatkujcie nas, najbogatszych, znacznie bardziej niż dotychczas”, wskazując że obecny system niesprawiedliwych podatków prowadzi do stagnacji płac i erozji demokracji.

Przeciwnicy tak radykalnych kroków ostrzegają jednak, że zniesienie miliarderów to igranie z ogniem. Argumentują, że ogromne fortuny często są efektem stworzenia innowacji czy wielkich firm, które dały wartość społeczeństwu. „Najbogatsi innowatorzy tworzą dla społeczeństwa olbrzymią wartość” – wskazuje Michael Strain, cytując badanie noblisty Williama Nordhausa, które sugeruje, że wynalazcy przechwytują tylko niewielki ułamek wygenerowanej przez siebie wartości, reszta trafia do konsumentów. Z tego punktu widzenia obecność miliarderów jest raczej objawem niż przyczyną sukcesu gospodarczego. Ograniczenie maksymalnego bogactwa mogłoby zdusić motywacje do przedsiębiorczości i inwestycji – jeśli ktoś wiedziałby, że po zarobieniu powiedzmy 10 mln wszystko ponad zostanie mu zabrane, to (jak twierdzą krytycy) *„zniknęłyby bodźce do innowacji, finansowania nowych startupów i ryzykownych projektów”*. Ponadto fortune bogaczy często ulokowane są w ich firmach (akcjach). Gdyby zmusić ich do spieniężania majątku celem zapłaty ogromnych podatków, mogłoby to zachwiać rynkami czy stabilnością tych firm. Innymi słowy – drastyczna redystrybucja mogłaby przynieść efekty odwrotne do zamierzonych: ucieczkę kapitału za granicę, spadek inwestycji, a w skrajnym razie recesję.

Między tymi skrajnościami leży bardziej umiarkowana propozycja: silnie progresywne podatki i zamknięcie luk prawnych, ale bez formalnej konfiskaty majątku powyżej ustalonego pułapu. Z historycznego doświadczenia wiemy, że wysokie podatki dochodowe i spadkowe mogą ograniczyć koncentrację majątku, nie likwidując całkiem prywatnej inicjatywy. W latach 50. i 60. XX w. stawki dla najbogatszych w USA, Wielkiej Brytanii czy Francji przekraczały 70% i nie przeszkodziło to w dynamicznym wzroście – wręcz przeciwnie, nierówności były niewielkie, a gospodarka kwitła. Współcześnie ekonomiści tacy jak Thomas Piketty proponują globalny podatek majątkowy lub przynajmniej znaczące podwyżki podatków spadkowych, by przerwać spiralę dziedziczenia fortun. Nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy w ostatnich latach przyznaje, że zbyt wielkie nierówności szkodzą wzrostowi, więc z czysto ekonomicznej perspektywy pewna redystrybucja jest pożądana.

Ostatecznie odpowiedź na pytanie co robić z miliarderami? zależy od wartości społeczeństwa. Jeśli priorytetem jest maksymalna wydajność i innowacyjność kosztem równości, zapewne utrzymamy system zbliżony do obecnego, licząc że bogaci poprzez inwestycje i filantropię w jakimś stopniu przysłużą się ogółowi. Jeżeli jednak uznamy, że ekstremalne bogactwo jest moralnie i społecznie nieakceptowalne, możliwe staną się bardziej zdecydowane działania – jak konfiskacyjne podatki powyżej pewnego progu czy wręcz własność społeczna pewnych zasobów. W demokratycznej debacie widać rosnące poparcie dla opcji redystrybucyjnych w młodszych pokoleniach, aczkolwiek status quo ma potężnych obrońców. Warto dostrzec, że nawet niektóre elity ostrzegają przed skutkami obecnych nierówności – np. Oxfam co roku publikuje raporty piętnujące rosnącą koncentrację majątku, a niektórzy miliarderzy (jak Warren Buffett) mówią otwarcie, że płacą procentowo mniejsze podatki niż ich sekretarki, co jest absurdem. Rozwiązania takie jak „czapka majątkowa” rzędu $10 mln są radykalne i dziś mało realne politycznie, ale sam fakt ich postulowania świadczy o kryzysie legitymizacji obecnego modelu.

Podsumowując: najbiedniejsi bronią najbogatszych często wskutek głęboko zakorzenionych przekonań i nadziei. Zrozumienie tych mechanizmów to pierwszy krok do zmiany – bo dopiero gdy większość poczuje, że „miliarderzy nie są ich sprzymierzeńcami, tylko beneficjentami systemu ich kosztem”, możliwe będą gruntowne reformy. Na razie jednak, paradoksalnie, wielu ubogich nadal utożsamia swoje marzenia z klasą miliarderów, co opóźnia społeczną presję na wyrównanie szans.

Mity i nieporozumienia wokół kapitalizmu

Kapitalizm, jako dominujący system ekonomiczny ostatnich stuleci, obrosł wieloma mitami i uproszczeniami, które często zaciemniają rzeczywisty obraz jego funkcjonowania. Warto rozprawić się z kilkoma kluczowymi nieporozumieniami:

Mit 1: „Każdy miliarder to człowiek, który sam zapracował na swój sukces” (self-made man). Popularna kultura uwielbia historie o ludziach, którzy dzięki pracy, inteligencji i odrobinie szczęścia wspięli się na szczyt drabiny społecznej. Oczywiście takie przypadki się zdarzają, jednak stanowią mniejszość. W rzeczywistości ogromna część wielkich fortun jest dziedziczona lub tworzona przy znacznym wsparciu rodziny i sieci koneksji. Statystyki są bezlitosne: badania pokazują, że około 2/3 najbogatszych ludzi w USA miało już zamożne pochodzenie i dostęp do kapitału na start. Na świecie obserwujemy też zjawisko „dżentelmeńskiej sukcesji” – miliarderzy przekazują majątek dzieciom. Jak wspomniano, według Forbesa wszyscy obecni miliarderzy przed trzydziestką zawdzięczają swój status spadkowi, a w najbliższych 20–30 latach nastąpi transfer ponad 5 bilionów dolarów od starszego pokolenia krezusów do ich spadkobierców. To nie przypadek, że bogactwo rodzi bogactwo – wybitne jednostki bez kapitału startowego to wyjątki. Mimo to wielu ludzi wciąż wierzy w narrację „od zera do bohatera”, co utrudnia zrozumienie strukturalnych nierówności. Ten mit wiąże się z omawianą wcześniej obroną bogaczy przez biednych – bo skoro każdy może zostać bogaty, to system jest sprawiedliwy. Niestety, mobilność społeczna w krajach rozwiniętych jest często niższa, niż się wydaje; np. w USA prawdopodobieństwo, że osoba urodzona w dolnych 20% dochodów przebije się do górnych 20%, jest procentowo niewielkie. Kapitalizm lubi przedstawiać się jako gra, w której wszyscy startują z równymi szansami, ale w praktyce to gra, gdzie niektórzy biegacze rodzą się tuż przed metą.

Mit 2: „Wzrost gospodarczy może trwać wiecznie i rozwiąże wszystkie problemy” (iluzja nieskończonego wzrostu). Od czasów rewolucji przemysłowej notujemy długookresowy wzrost produkcji i konsumpcji. Pojawiło się przekonanie, że ekonomia musi stale rosnąć, bo inaczej nastaje kryzys. W polityce cele wzrostu PKB są dogmatem – spadek tempa wzrostu traktuje się jak zagrożenie. To przekłada się na społeczną wiarę, że „jakoś to będzie, nauka i kapitalizm znajdą sposób, byśmy zawsze mogli rosnąć”. Coraz częściej jednak eksperci zwracają uwagę, że mamy do czynienia z planetarnymi ograniczeniami. Ziemia jest skończonym układem – surowce nieodnawialne się wyczerpują, odnawialne (ryby w oceanach, lasy) są eksploatowane szybciej niż regeneracja, a przede wszystkim zdolność środowiska do absorpcji odpadów (np. CO₂) została przekroczona, co widać po kryzysie klimatycznym. Pojawia się koncepcja, że dotychczasowy model – gonitwa za coraz większą produkcją – jest „nieskończonym wzrostem na skończonej planecie”, co jest logicznie niemożliwe. Jak ujął to obrazowo biolog David Attenborough: *„Każdy, kto myśli, że nieskończony wzrost w skończonym świecie jest możliwy, jest albo szaleńcem, albo ekonomistą”*. Mimo to „kult wzrostu” pozostaje silny. Herman Daly, pionier ekonomii ekologicznej, nazywa wzrost złotym cielcem naszych czasów – czcimy go, choć *„wiara w niekończący się wzrost na planecie o ograniczonych zasobach jest szaleństwem”*. Ten mit wzrostu prowadzi do bagatelizowania problemów jak zmiany klimatu – zakłada się optymistycznie, że przyszły wzrost i technologia kiedyś naprawią szkody (np. sfinansują adaptację, wynajdą cudowne metody usuwania CO₂). Niestety, nauka wskazuje, że jesteśmy blisko granic: ocieplenie klimatu, szóste masowe wymieranie gatunków, kryzys wodny. W tej sytuacji idea, że kapitalizm może dalej iść dotychczasową ścieżką ekstensywnego wzrostu, jest nieporozumieniem o potencjalnie katastrofalnych skutkach. Pojęcie „zielonego wzrostu” (oddzielenie wzrostu od zużycia zasobów) pozostaje głównie w sferze życzeń – dotąd nie udało się globalnie zwiększać PKB i jednocześnie zmniejszać emisji czy zużycia surowców w ujęciu absolutnym. Być może kapitalizm będzie musiał przekształcić się w kierunku modelu postwzrostowego lub przynajmniej zrównoważonego, gdzie jakość życia nie rośnie kosztem środowiska. Obecnie jednak politycy rzadko podważają dogmat wzrostu, co czyni ten mit jednym z najtrudniejszych do obalenia.

Mit 3: „Kapitalizm = wolność i demokracja, alternatywą jest tylko autorytaryzm i bieda”. Od czasu zimnej wojny w świadomości zbiorowej (szczególnie Zachodu) utrwalił się obraz, że kapitalizm równa się wolnemu społeczeństwu, podczas gdy każdy inny system to droga do dyktatury na wzór ZSRR. Oczywiście gospodarka rynkowa często współwystępowała z liberalną demokracją – powojenny Zachód to przykład dynamicznego kapitalizmu w demokracjach. Jednak nie jest to związek nierozerwalny. Po pierwsze, w przeszłości istniał kapitalizm autorytarny (choćby w czasach kolonialnych czy w faszystowskich Niemczech – prywatna własność i korporacje istniały, ale politycznie nie było wolności). Po drugie, dziś mamy Chiny – mocarstwo praktykujące dziwną hybrydę: gospodarka w dużej mierze kapitalistyczna (rynek, prywatne firmy, miliarderzy), a reżim polityczny autorytarny. Chiny pokazują, że kapitalizm nadzorczy (zwany też kapitalizmem państwowym) może być wydajny ekonomicznie bez demokracji. Podważają w ten sposób narrację, że „kapitalizm nierozerwalnie wiąże się z demokracją”. Co więcej, w samych demokracjach bogacze i korporacje nieraz wpływają na politykę w sposób podważający pełną demokrację – poprzez lobbying, finansowanie kampanii, kontrolę mediów. Niektórzy teoretycy mówią wręcz o „kapitalizmie inwigilacji” (Shoshana Zuboff), gdzie wielkie firmy technologiczne gromadzą tak wielką władzę nad informacją o obywatelach, że zagraża to wolności jednostki i demokracji. Zuboff definiuje surveillance capitalism jako *„nowy porządek ekonomiczny polegający na jednostronnym zawłaszczaniu ludzkiego doświadczenia jako surowca, by przekuwać je w dane behawioralne służące przewidywaniu i modyfikowaniu zachowań”*. Przekładając – korporacje takie jak Google, Facebook itd. monitorują nas, by zarabiać (np. na reklamach), przy okazji tworząc mechanizmy zdolne wpływać na nasze wybory (polityczne i konsumenckie). To zjawisko – kapitalizm nadzoru – można uznać za zaprzeczenie wolności: nasze dane, prywatność i nawet autonomia podejmowania decyzji stają się towarem. Zuboff ostrzega, że to „zamach stanu z góry” odbierający ludziom podstawowe prawa. A więc kolejny mit legnie w gruzach: kapitalizm w swojej najnowszej formie nie zawsze wspiera wolność – potrafi ją skutecznie ograniczać za pomocą technologii i manipulacji (choć czyni to inaczej niż dawne reżimy państwowe).

Mit 4: „Kapitalizm rynkowy to system naturalny, wynikający z ludzkiej natury”. Często słyszy się argument, że handel, zysk i własność prywatna są tak stare jak cywilizacja, a więc kapitalizm to po prostu naturalne środowisko człowieka. Owszem, skłonność do wymiany i przedsiębiorczości jest cechą ludzkich społeczeństw od zarania dziejów. Jednak kapitalizm jako system (czyli produkcja nastawiona na akumulację kapitału, praca najemna na masową skalę i rynki finansowe) nie istniał od zawsze – wyłonił się w konkretnej epoce, około XVII–XVIII w. Jak zauważa historyk Fernand Braudel, w średniowieczu istniał intensywny handel, lecz kapitalizm w sensie systemu dominującego pojawił się dopiero wraz z upadkiem feudalizmu i kształtowaniem się rynków narodowych. Wiara, że „tego nie da się zmienić, bo tak zawsze było i będzie”, jest błędna. Historia zna różne systemy ekonomiczne – od wspólnot pierwotnych, przez gospodarki niewolnicze antyku, feudalizm, różne formy socjalizmu. Kapitalizm niekoniecznie jest końcem historii. Ten mit bywa powtarzany, by zdyskredytować poszukiwanie alternatyw: skoro to jedyny „naturalny” system, to każda alternatywa jest utopią wbrew ludzkiej naturze. Tymczasem ludzie mają też cechy kooperacyjne, potrafią organizować gospodarkę na zasadzie wspólnot (przykłady spółdzielni, komun, kibuców czy projektów open-source). Kapitalizm nie jest biologicznym imperatywem, a raczej konstruktem społecznym zakorzenionym w pewnych instytucjach (prawie własności, pieniądzu, państwie). Mit „naturalności” służy często konserwowaniu status quo.

Mit 5: „Nowoczesny kapitalizm (np. Big Tech) to coś zupełnie nowego, nie ma nic wspólnego z dawnym wyzyskiem”. Niektórzy twierdzą, że dzisiejszy kapitalizm oparty na wiedzy, technologii i usługach zrywa z przeszłością. Wskazują np., że wielkie firmy technologiczne dają dobrze płatne miejsca pracy programistom, oferują darmowe usługi użytkownikom (Google, Facebook) – więc gdzie tu wyzysk? Rzeczywiście, struktura gospodarki się zmieniła, ale mechanizmy akumulacji i władzy pozostały podobne. Firmy Big Tech osiągają monopolistyczną pozycję (Google w wyszukiwarkach, Facebook w social media itp.), co przypomina dawne monopole magnatów kolejowych czy naftowych – tylko towar jest inny (dane). Model biznesowy tych korporacji – określany wspomnianym terminem „kapitalizmu inwigilacji” – polega na eksploatacji użytkowników w subtelny sposób: płacimy swoją prywatnością, uwagą, a oni to monetyzują. W dodatku warunki pracy w nowej gospodarce też potrafią być trudne: magazyny Amazona są krytykowane za wyśrubowane normy, stały nadzór i traktowanie ludzi jak trybików algorytmu (pracownicy skarżą się, że *„jesteśmy traktowani jak roboty”*). Gig economy (Uber, Deliveroo) oferuje elastyczność, ale pozbawia ochrony socjalnej – kierowcy czy kurierzy formalnie są niezależni, ale de facto sterowani przez aplikację, zarobki mają niepewne i często niskie. To pewna renaturalizacja dawnego wyzysku, tylko opakowana w aplikację. Śledztwa pokazują, że Amazon wykorzystywał algorytmy i sztuczki, by zniechęcać pracowników do zakładania związków – tzw. „elektroniczny bat” motywował ich do pracy, ale też stał się narzędziem antyzwiązkowym. Tak więc narracja, że „dziś jest inaczej, kapitalizm stał się łagodny”, to często mit. Sedno kapitalizmu – dążenie do maksymalizacji zysku – pozostało to samo, tylko obszary ekspansji są nowe (np. nasze dane osobowe). Oczywiście, zakres regulacji pracy jest większy niż w XIX w., jednak w miarę jak prawo nie nadąża za zmianami (patrz: praca platformowa), stare problemy wracają.

Podsumowując, mitologia kapitalizmu pełni funkcję ideologiczną – utrzymuje wiarę w system, niezależnie od jego braków. Obalanie tych mitów nie oznacza odrzucenia wszystkiego, co kapitalizm przyniósł (innowacje, wzrost wydajności, bogactwo materialne), ale pozwala trzeźwiej spojrzeć na jego koszty i ograniczenia. Dopiero wolni od złudzeń możemy myśleć o naprawie wad czy poszukiwaniu nowych rozwiązań.

Sztuczna inteligencja, automatyzacja i przyszłość ludzi w gospodarce

Rozwój sztucznej inteligencji (AI) i robotyki stawia kapitalizm przed bodaj największą przemianą od czasów rewolucji przemysłowej. Maszyny stają się zdolne wykonywać coraz bardziej złożone zadania, nie tylko fizyczne, ale i kognitywne. To rodzi fundamentalne pytania: co stanie się z pracą ludzką? Jaka będzie rola człowieka w gospodarce zdominowanej przez inteligentne systemy? Czy czeka nas bezprecedensowy dobrobyt, czy katastrofa społeczna z masowym bezrobociem i utratą poczucia sensu? W debacie przeplatają się dobrze udokumentowane trendy z elementami czystej spekulacji o przyszłości – ważne jest, by je rozróżnić.

Stan obecny i trendy potwierdzone: Automatyzacja już teraz zmienia rynek pracy. O mechanicznej i cyfrowej automatyzacji rutynowych zadań wspomnieliśmy w kontekście polaryzacji rynku pracy – to fakt historyczny z ostatnich dekad. W fabrykach przemysłowych na świecie pracuje ponad 3 miliony robotów (ta liczba gwałtownie rośnie, szczególnie w Chinach). Roboty przemysłowe zwiększają wydajność, ale mogą też wypierać pracowników: w USA lata 1990–2007 to ubytek kilkuset tysięcy miejsc pracy w przemyśle wskutek robotyzacji. W jednej analizie oszacowano, że każdy nowy robot wprowadzał presję skutkującą spadkiem zatrudnienia o ok. 3-6 pracowników w regionie. Jednak wpływ nie jest wszędzie jednolity – np. w Niemczech nie zaobserwowano tak dramatycznych zwolnień, bo przesunięcia dokonały się bardziej płynnie (pracownicy przechodzili do usług).

Sztuczna inteligencja natomiast to nie tylko roboty na halach, ale algorytmy podejmujące decyzje. Już obecnie AI obsługuje infolinie (boty), analizuje dane finansowe, wspomaga diagnozy medyczne, tłumaczy języki czy prowadzi pojazdy w trybie testowym. Raporty szacują, że „2/3 zawodów w USA i Europie jest w pewnym stopniu narażone na automatyzację AI”, a ok. 1/4 wszystkich prac może zostać w pełni zautomatyzowana w najbliższych latach. Głośne było badanie Freya i Osborne’a (Oxford, 2013), którzy przewidywali, że nawet 47% miejsc pracy w USA jest zagrożonych automatyzacją w ciągu 20 lat. Dziś wiemy, że ta prognoza była zapewne przesadnie pesymistyczna – minęło 10 lat i nie nastąpił masowy zanik połowy zawodów. Eksperci skłaniają się raczej ku temu, że AI będzie częściej wspomagać ludzi niż całkowicie ich zastępować w wielu rolach. Wskazuje się, że AI podnosi produktywność pracowników (np. programiści z pomocą AI piszą kod szybciej), tworzy też nowe popyty (np. rośnie zapotrzebowanie na specjalistów od danych, prompt engineerów komunikujących się z AI). Prognozy WEF mówią o znaczącej zmianie zestawu wymaganych umiejętności do 2030 r. – ok. 39% umiejętności będzie innych niż dziś, zwłaszcza wzrośnie znaczenie kompetencji technologicznych. Ale jednocześnie WEF przewiduje, że do 2025 r. automatyzacja wprawdzie zlikwiduje 85 mln miejsc pracy, ale stworzy 97 mln nowych, netto więc zatrudnienie może nawet wzrosnąć (o ile nastąpi przekwalifikowanie pracowników).

Oczywiście, to ujęcie globalne – lokalnie mogą być turbulencje. Pewne zawody rzeczywiście wymierają: kasy samoobsługowe zastępują kasjerów, autopiloty i planowanie tras zmniejszają zapotrzebowanie na pilotów czy dyspozytorów lotów, tłumacze prostych tekstów czują konkurencję translatorów online. Algorytmy decyzyjne w firmach zmieniają charakter pracy: np. systemy zarządzania magazynem w Amazonie optymalizują każdy ruch pracownika, co rodzi wspomniane poczucie utraty autonomii (pracownik staje się przedłużeniem maszyny). Na rynku finansowym handel algorytmiczny praktycznie wyparł dawnych maklerów giełdowych. Można więc powiedzieć, że już dziś AI przejmuje pewne aspekty kontroli nad gospodarką – choć na razie z ludzkim nadzorem.

Wyzwania społeczne: Nawet jeśli AI nie wywoła masowego bezrobocia per se (bo równolegle powstaną nowe prace), to i tak nastąpi wielka transformacja strukturalna. Miliony ludzi będą musiały zmieniać zawód, uczyć się nowych kompetencji – to generuje koszty i może powiększyć nierówności. Ci, którzy mają dostęp do dobrej edukacji i są elastyczni, skorzystają; gorzej radzący sobie mogą wypaść z rynku. Powstaje też problem jakości pracy: czy prace dla ludzi nie staną się w dużej mierze pracami drugorzędnymi, mniej satysfakcjonującymi? Już teraz widać trend tworzenia etatów nadzorczych nad AI – człowiek nie wykonuje zadania od A do Z, tylko kontroluje maszynę lub zajmuje się wyjątkami, których AI nie ogarnia. Niektórzy mówią o ryzyku powstania „klasy zbytecznych” – ludzi, dla których po prostu nie znajdzie się sensowna praca, bo wszystko zrobią maszyny efektywniej.

Tu przechodzimy do spekulacji o przyszłości. Historycznie każde strachy o technologię (tkacze bojący się mechanicznego krosna, sekretarki bojące się komputerów) okazywały się przesadne – powstawały nowe zawody. Jednak AI jest jakościowo nowa – wchodzi w obszary, które dotąd były zarezerwowane dla ludzkiego mózgu: analiza, tworzenie tekstu, sztuki (AI generuje obrazy, muzykę). Stąd niektórzy futurolodzy wieszczą, że „tym razem wilk naprawdę może przyjść”, jak to ujął Yuval Harari. Harari przewiduje „powstanie klasy bezużytecznych”, globalnego „useless class”, ludzi trwale zbędnych na rynku pracy z powodu AI. Snując tę wizję, maluje obraz przyszłości, gdzie elita posiadająca technologię i kapitał staje się „bogami” (stąd tytuł jego książki Homo Deus), a masy pozostają bezczynne, zajmując się w najlepszym razie rozrywką (VR, narkotyki). Brzmi to dystopijnie – i faktycznie jest przestrogą, jedną z najczarniejszych wizji XXI wieku według Harariego. Z drugiej strony, są bardziej optymistyczne spekulacje: wizja, że AI i roboty przejmą produkcję, a ludzie będą mogli realizować się inaczej, np. w działalności kreatywnej, społecznej, mając zagwarantowany dochód podstawowy finansowany z ogromnej produktywności maszyn. Taki scenariusz bywa nazywany „pełną automatyzacją w warunkach luksusowego komunizmu” (nazwa trochę żartobliwa – od tytułu książki Aarona Bastaniego). Zakłada on, że automatyzacja doprowadzi do takiej obfitości dóbr i energii (np. opanowanie fuzji jądrowej), że społeczeństwo będzie mogło znieść własność prywatną w tradycyjnym sensie, bo wszystkiego będzie pod dostatkiem dla wszystkich. To jednak pieśń bardzo odległej przyszłości, wymagająca rozwiązania najpierw problemów politycznych (kto przejmie własność robotów?).

Stan faktyczny jest taki, że już teraz widać zarówno plusy, jak i minusy AI w ramach kapitalizmu. Plusy: wyższa wydajność, nowe produkty i usługi (np. medycyna personalizowana przez AI), potencjał do skrócenia czasu pracy ludzi (gdy maszyny przejmą część zadań). Minusy: koncentracja władzy u firm tech (dane to nowa ropa, a kto ma dane i AI, ten rządzi rynkiem), zagrożenie prywatności i wolności (np. systemy rozpoznawania twarzy używane do masowej inwigilacji w Chinach – to też element kapitalizmu nadzoru, jeśli firmy komercyjne to sprzedają rządom). Istnieje też ryzyko braku kontroli: AI w finansach już spowodowała „krachy błyskawiczne” na giełdach, gdy algorytmy zareagowały łańcuchowo. Co będzie, gdy AI będzie zarządzać sieciami energetycznymi, ruchem drogowym, armią? Tu ocieramy się o fantastyczne scenariusze buntu maszyn. Wielu ekspertów (np. Stephen Hawking przed śmiercią) ostrzegało, że superinteligentna AI może stanowić zagrożenie egzystencjalne dla ludzkości, jeśli jej cele nie będą zbieżne z naszymi. To jednak wybiega poza ramy ekonomii – choć pośrednio dotyczy relacji kapitału i człowieka (czy kapitał w formie AI nie „ucieknie nam spod kontroli”).

Z punktu widzenia godności i podmiotowości człowieka, automatyzacja stawia wyzwanie: czy praca jest niezbędna do poczucia sensu?. Dotąd etos pracy głosił, że praca daje jednostce wartość społeczną i cel. Jeśli liczba miejsc pracy dla ludzi drastycznie spadnie, trzeba będzie przemyśleć system dystrybucji dochodu (np. dochód podstawowy) oraz kwestie psychologiczne – jak ludzie zagospodarują swój czas i tożsamość. Już dziś socjologowie piszą o zjawisku „bullshit jobs” (bzdurnych prac) – wielu ludzi czuje, że ich praca niewiele znaczy. AI może zarówno zlikwidować takie prace (co dobrze), ale może też zwiększyć odczucie bezsensu w pozostałych (bo człowiek stanie się trybikiem nadzorującym maszynę, jak pilot automatycznego samolotu, który głównie czeka na ewentualną awarię).

Jak kapitalizm się do tego dostosuje? Jedno jest pewne: potrzebne będą zmiany instytucjonalne. Już dyskutuje się opodatkowanie robotów – gdy firma zastępuje 100 pracowników robotem, to nie płaci podatków od wynagrodzeń, składek, itp., co uszczupla budżet państwa. Podatek od automatyzacji mógłby to rekompensować i finansować np. przekwalifikowanie ludzi. Inna debata dotyczy własności danych: czy powinny należeć do osób (i osoby powinny być wynagradzane za ich użycie)? Wreszcie, skrócenie czasu pracy – skoro produktywność rośnie dzięki AI, może trzeba podzielić się pracą: np. 4-dniowy tydzień pracy, aby więcej osób znalazło zatrudnienie choć na część czasu, a resztę wykonają maszyny. Takie pomysły krążą, ale napotykają opór tam, gdzie wciąż króluje logika zysku.

W dłuższej perspektywie AI i automatyzacja mogą wymusić na kapitalizmie ewolucję lub transformację w nowy system. Jeśli bowiem dojdzie do sytuacji, że kapitał (roboty, AI) całkowicie uniezależni się od pracy ludzkiej jako czynnika produkcji, to kto będzie konsumentem? – klasyczna sprzeczność: masy bez dochodu nie kupią dóbr, gospodarka się zdławi nadprodukcją. Tę sprzeczność można by rozwiązać tylko przez redystrybucję (np. państwo daje ludziom środki na konsumpcję). To zaś oznaczałoby odejście od czystego kapitalizmu rynkowego ku jakiemuś formowi „techno-socjalizmu”. Oczywiście to spekulacje. Na razie jesteśmy w momencie przejściowym: AI wkracza coraz śmielej, ale wciąż potrzebuje człowieka – czy to jako „szofera”, czy jako dostarczyciela danych treningowych.

Podsumowując: automatyzacja i SI to miecz obosieczny dla ludzkości w ramach kapitalizmu. Może przynieść niesłychany wzrost produktywności i uwolnić nas od wielu uciążliwych prac, ale może też zagrażać spójności społecznej i poczuciu sensu, jeśli nie zostanie odpowiednio zarządzona. Kluczowe jest odróżnienie hype’u od rzeczywistości – dziś wiemy dość, by stwierdzić: „tak, wiele zawodów się zmieni, pewne znikną, pojawią się nowe”. Nie wiemy jednak, czy tym razem nie dojdzie do jakościowej zmiany, która wymusi gruntowne przemodelowanie systemu gospodarczego. Kapitalizm przetrwał poprzednie rewolucje technologiczne – pytanie, czy poradzi sobie z rewolucją AI bez pozostawienia milionów ludzi na marginesie. Wiele zależy od polityki: czy zawczasu stworzymy mechanizmy ochronne (np. edukacja, dochód gwarantowany) czy będziemy reagować dopiero, gdy kryzys społeczny zapuka do drzwi.

Różne oblicza kapitalizmu – modele regionalne i kulturowe

Choć mówimy o kapitalizmie w liczbie pojedynczej, w praktyce istnieją różne odmiany i modele kapitalizmu na świecie. System ten adaptował się do lokalnych warunków historycznych, kulturowych i politycznych, tworząc odrębne „smaki” kapitalizmu. Porównanie tych modeli pozwala lepiej zrozumieć, że nie ma jednego monolitycznego kapitalizmu – są kapitalizmy (w liczbie mnogiej), z różnymi instytucjami i wynikami społecznymi. Omówmy pokrótce główne typy:

1. Model anglosaski (liberalno-demokratyczny) – typowy dla USA, Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii. Cechuje go nacisk na wolny rynek, minimalną regulację i ograniczony państwowy interwencjonizm. Rynki pracy są elastyczne (łatwość zwalniania i zatrudniania), związki zawodowe słabe, a nierówności – relatywnie wysokie. Kapitał finansowy i giełdy odgrywają dużą rolę w alokacji zasobów (np. w USA rozwinięty rynek kapitałowy, venture capital dla startupów). Ten model premiuje innowacyjność i szybkie zmiany – stąd dominacja USA w sektorach jak technologie informatyczne czy biotechnologia. Z drugiej strony, sieci bezpieczeństwa społecznego są skromniejsze – mniejsza rola ubezpieczeń publicznych, wyższe koszty edukacji i zdrowia dla obywateli. Typowe wartości kulturowe to indywidualizm, przedsiębiorczość, akceptacja nierówności jako bodźca do wysiłku. Jak opisują ekonomiści, kapitalizm anglosaski to „liberalny model rynkowy o wysokim wzroście i wysokiej nierówności”. Krytycy zauważają, że choć efektywny w kreowaniu bogactwa, generuje też duże koszty społeczne (np. bieda pracujących, mała mobilność społeczna). Przykład: USA ma jedno z najwyższych PKB per capita, ale też najwyższy współczynnik Giniego wśród rozwiniętych gospodarek.

2. Model europejski kontynentalny (społeczna gospodarka rynkowa / model rheinlandzki) – obecny m.in. w Niemczech, Francji, krajach Beneluksu, częściowo we Włoszech. Charakteryzuje go większa rola państwa i instytucji zbiorowych w gospodarce. Istnieją rozbudowane systemy zabezpieczeń socjalnych (ubezpieczenia zdrowotne, zasiłki dla bezrobotnych, emerytury publiczne), silne związki zawodowe i mechanizmy negocjacji trójstronnej (rząd, pracodawcy, związki). Ważnym elementem są firmy rodzinne i banki: tradycyjnie finansowanie przemysłu opierało się bardziej na bankach niż na giełdzie (np. w Niemczech długo panował model bankowy, gdzie banki były udziałowcami firm – tzw. Hausbank). Ten model kładzie nacisk na kooperację zamiast skrajnej konkurencji – np. w Niemczech zakładowe rady pracowników (Mitbestimmung) pozwalają pracownikom współdecydować. Rezultatem jest mniejsza nierówność i silna klasa średnia, choć czasem kosztem niższej dynamiki (Europejska gospodarka często rosła wolniej niż amerykańska). Niemiecki „model rynkowy z ludzką twarzą” bywa chwalony za równowagę – wysoka produktywność i eksport (eksportowe potęgi jak Niemcy, Szwecja) idą w parze z dobrymi płacami dla pracowników. Z drugiej strony, sztywność rynku pracy utrudnia wchłanianie młodych lub zmianę pracy, a wysokie podatki i koszty pracy mogą zniechęcać inwestorów. „Rheinlandzki kapitalizm” (od dorzecza Renu) stawia na konsensus społeczny i stabilność – co widać np. w reakcji na kryzysy: w 2008 r. niemieckie firmy zamiast masowo zwalniać, wprowadziły system skróconego czasu pracy (Kurzarbeit), utrzymując zatrudnienie do czasu poprawy koniunktury, przy wsparciu państwa.

3. Model nordycki (socjaldemokratyczny) – funkcjonuje w Szwecji, Danii, Norwegii, Finlandii, Islandii. Często uznawany za odrębną podkategorię, choć blisko mu do kontynentalnego. Tutaj mamy połączenie aktywnego państwa opiekuńczego z otwartą gospodarką rynkową. Państwo zapewnia bezpłatną edukację i opiekę zdrowotną, hojne zasiłki, dotuje usługi publiczne; jednocześnie nie krępuje przesadnie przedsiębiorczości prywatnej. Związki zawodowe obejmują większość pracowników i negocjują płace w skali całej gospodarki lub branż (tzw. solidarność płacowa w Szwecji – zmniejszanie różnic płacowych między sektorami). Opodatkowanie jest wysokie i silnie progresywne, ale społeczeństwa akceptują to w zamian za usługi. Mimo wysokich podatków, kraje nordyckie są konkurencyjne – np. łatwość prowadzenia biznesu w rankingach (Dania czy Szwecja są bardzo wysoko). Ten model zdaje się łączyć wysoką efektywność z wysoką równością – kraje nordyckie mają jedne z najniższych nierówności społecznych na świecie, a jednocześnie ich PKB per capita i innowacyjność są wysokie (Szwecja to ojczyzna znanych firm jak IKEA, Ericsson czy Spotify). Czasem mówi się wręcz o „welfare capitalism” – kapitalizm opiekuńczy, gdzie redystrybucja i uniwersalne usługi korygują wady rynku. Oczywiście ma on swoje wyzwania: np. integracja imigrantów na rynku pracy (wysokie płace minimalne utrudniają zatrudnienie osób nisko wykwalifikowanych), presja demograficzna na system emerytalny, itp. Niemniej, model nordycki często służy za dowód, że kapitalizm można pogodzić ze znaczną równością i brakiem ubóstwa – wbrew twierdzeniom, że wolny rynek zawsze prowadzi do skrajnych nierówności.

4. Model wschodnioazjatycki (rozwojowy/„konfucjański”) – obejmuje Japoniię (w pewnym stopniu), Koreę Południową, Tajwan, Singapur, a w innej formie Chiny i Wietnam. Kluczową cechą jest silna rola państwa jako stratega rozwoju gospodarczego. W powojennej Japonii oraz później w Korei i na Tajwanie państwo planowało industrializację: chroniło raczkujące branże (polityka protekcjonizmu), udzielało preferencyjnych kredytów, kierowało inwestycje tam, gdzie upatrywano przewag (np. elektronika, motoryzacja). Ten kapitalizm państwowy nie znosił własności prywatnej – przeciwnie, powstały potężne korporacje (japońskie keiretsu, południowokoreańskie czebole jak Samsung, Hyundai), ale często rozwijały się one pod parasolem państwowym. Kultura kolektywizmu i nacisk na edukację sprzyjały budowaniu nowoczesnej kadry. Wynikiem był „cud gospodarczy” – region, który w pół wieku od biedy przeszedł do statusu zaawansowanych gospodarek. Nierówności w modelu azjatyckim bywały umiarkowane na etapie wzrostu (Korea czy Tajwan do lat 90. miały dość egalitarne społeczeństwa), choć np. w dzisiejszych Chinach nierówności są wysokie. Państwo często hamowało zbyt duże rozwarstwienie (np. reforma rolna w Tajwanie, ograniczenie płac dyrektorów w japońskich firmach w 60.–70. latach). Cechą jest też inwestycja w kapitał ludzki – np. wychowanie silnej klasy inżynierów. W kwestii politycznej, część tych państw długo była autorytarna (Korea do lat 80., Tajwan, Singapur de facto jednopartyjny). Daje to asumpt do dyskusji, na ile demokracja jest warunkiem rozwoju – przykład Azji Wschodniej pokazuje, że autorytarne wersje kapitalizmu rozwojowego mogą osiągać wysokie tempo wzrostu. Dzisiaj większość z tych krajów to demokracje (poza Chinami, Wietnamem, Singapurem), ale wciąż z pewnym etatyzmem w gospodarce. Chiny to przypadek szczególny: oficjalnie „socjalizm o chińskiej specyfice”, faktycznie mieszanka komunizmu politycznego i kapitalizmu rynkowego. Państwo chińskie kontroluje kluczowe sektory (bankowość, energetykę), kieruje ogromnym kredytem do inwestycji, a jednocześnie dopuszcza prywatną przedsiębiorczość (Alibaba, Tencent to prywatne giganty). Ten model doprowadził do bezprecedensowego wydźwignięcia z biedy setek milionów ludzi w Chinach, ale stoi przed wyzwaniami (bańka zadłużenia, starzenie się społeczeństwa, brak swobód obywatelskich). Można go nazwać „kapitalizmem autorytarnym” lub „neomerkantylizmem” – nastawionym na eksport, z państwem kierującym strumieniem zasobów.

5. Model latynoamerykański (liberalno-zależny) – kapitalizm w Ameryce Łacińskiej i też części Afryki nosi cechy zależności strukturalnej od centrów światowych. Historycznie gospodarki latynoamerykańskie były nastawione na eksport surowców rolno-mineralnych i import dóbr przemysłowych – co utrwaliło ich peryferyjny charakter już w XIX w. Próby industrializacji (jak polityka import substitution mid XX w.) często napotykały bariery, a zadłużenie i kryzysy walutowe lat 80. doprowadziły do narzucenia polityki neoliberalnej (tzw. Konsensus Waszyngtoński). Wiele krajów regionu sprywatyzowało przedsiębiorstwa, otworzyło rynki – ale nie nastąpił cud gospodarczy jak w Azji. Zamiast tego często utrwaliły się oligarchiczne struktury własności: garstka rodzin kontroluje duże konglomeraty i ziemię, podczas gdy masa społeczeństwa jest biedna. Nierówności w Ameryce Łacińskiej są jednymi z najwyższych na świecie. Kapitalizm latynoamerykański bywa nazywany „kapitalizmem oligarchicznym” – łączy elementy wolnego rynku z klientelizmem, korupcją i słabymi instytucjami państwa. To powoduje np. notorycznie niski poziom ściągalności podatków od bogatych i chroniczne niedofinansowanie usług publicznych. Istnieją jednak różnice: np. Chile po Pinochecie stało się wzorem neoliberalnego modelu (prywatne emerytury, prywatyzacja wielu sektorów), co z jednej strony dało stabilny wzrost, z drugiej pogłębiło nierówności i frustrację klasy średniej (wybuch protestów w 2019 r.). Brazylia przyjęła formę mieszankową – dynamiczny sektor prywatny współistnieje z silnymi firmami państwowymi (Petrobras) i rozbudowanym rynkiem konsumenckim, ale nadal zmaga się z polaryzacją społeczną. Argentyna zaś od lat miota się między populizmem a liberalizmem, co skutkuje cyklicznymi kryzysami. Ogólnie, model latynoamerykański cechuje duża niestabilność – w ciągu kilku dekad niektóre kraje wielokrotnie zmieniały kurs (od nacjonalizacji po prywatyzację i z powrotem). W ostatnich latach pojawiają się lewicowe rządy próbujące wzmacniać państwo i redystrybucję (Meksyk, ponownie Brazylia za Luli), co jest pewną reakcją na społeczne skutki poprzednich neoliberalnych okresów. Pod kątem kulturowym, w Ameryce Łacińskiej kapitalizm przeniknął się z dawnymi strukturami feudalno-klientelistycznymi – co skutkuje np. nepotyzmem, nieformalnymi układami i słabością rządów prawa. Mówiąc obrazowo, kapitalizm tam często „nie gra według podręcznikowych reguł”, bo instytucje są słabsze niż w krajach OECD.

6. Kapitalizm Europy Wschodniej (postkomunistyczny) – to obszar niejednorodny, ale pewne cechy wspólne: transformacja z gospodarki planowej do rynkowej od 1990 r., szybka prywatyzacja, otwarcie na inwestycje zagraniczne, dążenie do integracji z Unią Europejską (dla większości). Początkowo w wielu z tych krajów zrodziły się oligarchie (np. w Rosji, Ukrainie, ale też częściowo w Czechach, gdzie pewne grupy uwłaszczyły się na prywatyzowanym majątku). Tam gdzie państwo prawa działało lepiej (Polska, Czechy, kraje bałtyckie), wykształciła się bardziej pluralistyczna struktura kapitalizmu z silnym udziałem kapitału zagranicznego i lokalnych MŚP. Ogólnie region przeszedł od „dzikiego kapitalizmu lat 90.” – z hiperinflacją, bezrobociem, rodzącą się przedsiębiorczością często na pograniczu szarej strefy – do pewnej stabilizacji instytucjonalnej w XXI w. Członkostwo w UE wymusiło wprowadzenie standardów (wolna konkurencja, regulacje, normy prawne). Dziś kapitalizmy wschodnioeuropejskie przypominają odmianę liberalną, ale z pewnymi cechami hybrydowymi: np. stosunkowo niski poziom płac i zabezpieczeń (co przypomina model anglosaski), ale jednocześnie większa rola państwa w niektórych obszarach (np. polskie państwowe spółki w energetyce). Część badaczy wyróżnia je jako „kapitalizm zależny” – bo rozwój w dużej mierze oparty jest na inwestycjach zagranicznych i integracji z globalnymi łańcuchami wartości, co czyni je peryferyjnymi dostawcami (np. fabryki montażowe w Polsce czy na Słowacji). Jednocześnie poziom życia istotnie się poprawił, powstała nowa klasa średnia. Wyzwania to np. pułap średniego dochodu, ucieczka młodych za granicę (migracje zarobkowe) i nieraz pokusa powrotu do autorytaryzmu populistycznego.

Jak widać, kapitalizm ma wiele twarzy. Gdzieś może być kojarzony z dobrobytem i egalitaryzmem (Skandynawia), gdzie indziej ze skrajną biedą i oligarchią (niektóre kraje Afryki). Te różnice wynikają z odmiennych instytucji: praw własności, siły państwa, polityki społecznej, kultury zaufania, poziomu korupcji, polityki handlowej itd.. Bruno Amable, francuski ekonomista, wyróżnił pięć form kapitalizmu: anglosaski liberalny, europejski społeczny, azjatycki (endogenicznej integracji społecznej – czyli japoński), rozwijający się azjatycki i liberalno-zależny w krajach rozwijających się. Taki podział z grubsza pokrywa się z tym, co omówiliśmy.

Co to oznacza praktycznie? Po pierwsze, nie ma jednego przepisu na sukces – różne modele osiągały rozwój różnymi ścieżkami. Jednak pewne wspólne elementy udanych modeli to: stabilne instytucje, inwestycje w edukację, względna sprawiedliwość w podziale owoców wzrostu (żeby masy mogły konsumować). Po drugie, „diabeł tkwi w szczegółach instytucjonalnych” – sama deklaracja wiary w rynek nie wystarczy, ważne jak jest on uregulowany, jak chronione są własność i konkurencja, jak rozwiązane są konflikty między pracą a kapitałem. Po trzecie, modele mogą ewoluować – np. Niemcy od lat 90. nieco uelastyczniły swój system (reformy Hartza na rynku pracy), a Chiny być może stoją przed koniecznością większej redystrybucji. Kwestie kulturowe też odgrywają rolę: kapitalizm w kraju konfucjańskim (gdzie ceni się hierarchię i edukację) będzie inny niż w kraju postkolonialnym z rozwarstwionym społeczeństwem.

Dla Polski i regionu ciekawa jest dyskusja: do którego modelu nam najbliżej i do którego aspirować? Przez lata mówiło się o „gonieniu Zachodu” – przejmowaniu elementów modelu zachodnioeuropejskiego (państwo dobrobytu) przy jednoczesnym korzystaniu z mechanizmów rynkowych. Wyzwania globalne (klimat, AI) mogą jednak spowodować, że wszystkie modele będą musiały się zmienić – stąd niektóre kraje (np. Finlandia) eksperymentują z dochodem podstawowym, a Chiny zapowiadają dążenie do „wspólnego dobrobytu” zmniejszając nierówności.

Podsumowując, kapitalizm nie jest monolitem – ma odmiany liberalne, socjalne, państwowo-rozwojowe, oligarchiczne itd. Każda z nich ma inne mocne i słabe strony. Analiza porównawcza uczy pokory: rozwiązania działające w jednym kontekście nie zawsze dają się skopiować w innym (np. nordycki egalitaryzm wyrósł z unikalnej historii i kultury tych krajów). Niemniej, pokazuje też możliwość uczenia się: np. państwa anglosaskie mogą czerpać z rozwiązań europejskich w zakresie opieki zdrowotnej, a kraje rozwijające się – z doświadczeń Azji Wschodniej w budowie przemysłu. W dobie globalizacji modele częściowo się konwergują (np. Chiny przyjęły wiele z rynku, Europa – nieco z elastyczności), ale różnice nie znikną całkiem, bo są zakorzenione społecznie.

Wnioski: Jak oceniać kapitalizm dzisiaj?

Zgromadzone powyżej ustalenia pozwalają sformułować całościową ocenę współczesnego kapitalizmu i zarysować odpowiedź na pytanie: „Jak należy oceniać kapitalizm w świetle tych faktów i co dalej?”. Po wielowątkowej analizie historycznej, społecznej i ekonomicznej wyłania się następujący obraz:

Kapitalizm jest systemem niezwykle produktywnym, ale niedoskonałym i wymagającym stałej korekty społecznej. Z jednej strony, żaden inny system w dziejach nie zdołał w tak krótkim czasie wydobyć miliardów ludzi z biedy, rozwinąć nauki i technologii na niespotykaną skalę, ani zapewnić takiej obfitości dóbr. Od rewolucji przemysłowej po erę cyfrową, kapitalizm napędzał innowacje i wzrost gospodarczy, często skutkując poprawą przeciętnej jakości życia (dłuższa oczekiwana długość życia, mniejszy analfabetyzm, dostęp do udogodnień). Nawet kraje, które próbowały innych dróg, ostatecznie włączyły mechanizmy rynkowe, by skorzystać z jego dynamizmu (Chiny, Wietnam). Te pozytywy nie mogą być pominięte – kapitalizm udowodnił swoją zdolność do tworzenia bogactwa.

Z drugiej strony, nasza analiza ujawnia poważne braki moralne i społeczne kapitalizmu w jego nieujarzmionej postaci. U swego zarania system ten powstał w atmosferze przemocy, wywłaszczeń i zniewolenia (kolonializm, niewolnictwo), co pozostawiło trwałe blizny w układzie globalnym. W dojrzałej formie potrafił zapewnić dobrobyt, ale tylko tam, gdzie społeczeństwa wywalczyły mechanizmy podziału owoców wzrostu – nie stało się to automatycznie z dobroci kapitalizmu, lecz poprzez walkę robotników, reformy państwowe, dwa wielkie wstrząsy wojenne. Gdy te mechanizmy osłabły pod koniec XX wieku, wróciły stare demony: rosnące rozwarstwienie, koncentracja władzy korporacji, stagnacja dochodów większości. Współcześnie kapitalizm globalny stoi pod pręgierzem krytyki za to, że traktuje ludzi i przyrodę instrumentalnie – ludzi jako konsumentów i pracowników (czasem wymienialnych na maszyny), a zasoby naturalne jako coś do eksploatacji bez oglądania się na przyszłość. Logika zysku bywa bezwzględna: prowadzi do wyścigu na dno w standardach pracy, do ignorowania kosztów zewnętrznych (np. środowiskowych), do finansjalizacji gospodarki i podejmowania krótkowzrocznych ryzyk (jak pokazał kryzys 2008). Nie jest to potępienie w czambuł – raczej stwierdzenie faktu, że kapitalizm pozostawiony sam sobie nie gwarantuje powszechnej pomyślności; przeciwnie, ma skłonność do samonapędzających się nierówności i kryzysów.

Jak zatem ocenić kapitalizm dzisiaj? Najuczciwiej: jako system wymagający naprawy i przeorientowania, a nie obalenia bez zastępstwa. Całkowite odrzucenie kapitalizmu na rzecz utopijnej wizji komunizmu czy innego modelu – jak uczy XX wiek – niesie ryzyko utraty wolności i spadku dobrobytu. Kapitalizm jest plastyczny: może przyjąć formy bardziej sprawiedliwe (np. modele nordyckie) lub drapieżne (oligarchiczne). Dlatego powinniśmy oceniać i kształtować konkretne formy kapitalizmu. Dzisiejsza forma dominująca – neoliberalna globalizacja – wyczerpuje społeczną legitymizację. Kryzys 2008, pandemia COVID-19, a także wyzwanie klimatyczne odsłoniły słabości polegania wyłącznie na niewidzialnej ręce rynku. Konieczny jest nowy kompromis społeczny, na miarę tego powojennego, ale dostosowany do warunków XXI wieku. Ocena jest więc następująca: kapitalizm trzeba utrzymać jako mechanizm tworzenia dobrobytu, ale poddać go silnej kontroli demokratycznej i moralnej, by służył większości i przyszłym pokoleniom. To oznacza kilka konkretnych postulatów wynikających z powyższych rozważań:

  • Ograniczenie nierówności i oligarchicznej władzy kapitału: poprzez progresywne opodatkowanie wielkich dochodów i majątków, uszczelnianie systemów podatkowych (walka z rajami podatkowymi), wspieranie udziału pracowników w zarządzaniu (co zmniejsza nierówności płac). Nie po to, by „karać bogatych”, ale by kapitalizm znów stał się inkluzyjny – klasa średnia to jego kręgosłup. Nawet część elit to rozumie (np. list „Patriotic Millionaires” w Davos). Zbyt duże nierówności prowadzą do niestabilności, spadku popytu i sprzyjają populizmowi, co w końcu szkodzi także biznesowi.

  • Regulacja rynków i korporacji w interesie publicznym: rynek finansowy potrzebuje bezpieczników, by nie tworzył baniek; korporacje Big Tech wymagają regulacji antymonopolowych i ochrony danych (by kapitalizm nadzoru nie podważył demokracji). Tam, gdzie sektor prywatny nie zapewnia dóbr publicznych (np. opieka zdrowotna w USA), państwo musi interweniować dla efektywności i równości. Kapitalizm działa najlepiej w ramie silnych, mądrych instytucji – inaczej degeneruje się w kolesiostwo lub monopole.

  • Uwzględnienie granic ekologicznych: kapitalizm musi przejść transformację zieloną, bo inaczej sam siebie zniszczy (przez kryzysy klimatyczne, braki surowców). To wymaga wewnętrznego skorygowania cen – np. wprowadzenia kosztu emisji CO₂, tak by rachunek ekonomiczny uwzględniał dobro planety. Rozwój „byle więcej” musi ustąpić miejsca rozwojowi zrównoważonemu – jakościowemu. Być może idee „postwzrostu” staną się częścią przyszłego kapitalizmu, z innymi miernikami sukcesu niż samo PKB. Bez tego mit nieskończonego wzrostu zaprowadzi nas w ślepy zaułek, jak ostrzegają liczni eksperci.

  • Przygotowanie na automatyzację i SI z perspektywą pro-człowieczą: zamiast bać się, że AI zabierze miejsca pracy, trzeba zawczasu planować, jak dzielić się zyskami z automatyzacji. Może krótszy tydzień pracy, może dochód podstawowy – polityki, które zapewnią, że technologia pracuje dla wszystkich, nie tylko dla właścicieli robotów. Kapitalizm potrafi adaptować się do technologii, ale pytanie czy społeczeństwo skorzysta, to kwestia instytucji. Bez działań, grozi nam świat Harariego z *„bezużyteczną klasą”* – z działaniami, możemy mieć świat, gdzie ludzie są wyzwoleni od harówki i mogą się realizować w innych dziedzinach.

  • Różnorodność modeli i wzajemna nauka: docenić musimy to, że nie ma jednego receptariusza kapitalizmu. Każdy kraj powinien szukać równowagi pasującej do swojej kultury i historii. Ważne by pamiętać o celu nadrzędnym: dobrobyt i godność ludzi. Jeśli np. model skandynawski lepiej to zapewnia niż amerykański, to może USA powinny przejąć pewne rozwiązania (np. powszechne ubezpieczenia zdrowotne). Jeśli kapitalizm państwowy Chin skutecznie redukuje biedę, to nie znaczy, że trzeba kopiować autorytaryzm, ale może wyciągnąć lekcję o roli inwestycji publicznych. Otwartość na dowody i wyniki, a nie dogmaty – to klucz metodologiczny i polityczny.

Podsumowując, kapitalizm dziś zasługuje na ocenę umiarkowaną: jest efektywnym sługą, ale złym panem. Nie można mu odmówić osiągnięć w pomnażaniu bogactwa, lecz zarazem nie można przymykać oczu na ofiary tego procesu – od niewolników plantacji po współczesnych prekariuszy i zapomnianych bezrobotnych. Oceniając kapitalizm, powinniśmy unikać ani bezkrytycznej apologii, ani całkowitego potępienia. Racjonalna, oparta na faktach odpowiedź brzmi: kapitalizm należy obudować takimi ramami i wartościami, by służył człowiekowi, a nie odwrotnie. To projekt na kolejne dekady – korygować kurs, wzmacniać to co dobre (innowacyjność, efektywność, wolność wyboru), naprawiać to co złe (nierówność, krótkowzroczność, destrukcja środowiska).

Jak powiedział kiedyś Winston Churchill o demokracji – „to najgorszy system, ale nie wymyślono lepszego” – podobnie można rzec o kapitalizmie. Celem nie powinni być obalenie go, ale oswojenie i ulepszeniw, by przyszłe pokolenia mogły korzystać z jego zdobyczy bez płacenia niepotrzebnie wysokiej ceny. W świetle powyższych analiz kapitalizm powinien być oceniany nie dogmatycznie, lecz warunkowo: na ile realizuje cele społeczeństwa. Gdzie zawodzi, należy go reformować – bo ostatecznie system gospodarczy jest narzędziem, a celem jest dobrobyt człowieka.

Kapitalizm oceniony z tej perspektywy wypada jako system potężny, ale wymagający poskromienia – niczym ogień, który daje ciepło i światło, lecz wymyka się spod kontroli, jeśli nie zostanie okiełznany.  Ocena na dziś: czas dopilnować, by płomień kapitalizmu ogrzewał wszystkich, a nie tylko nielicznych, i nie spalił domu, w którym żyjemy. Pozwolimy mu płonąć, ale w bezpiecznym kominku regulacji, sprawiedliwości i odpowiedzialności za przyszłość. Tylko wtedy kapitalizm zasłuży na pozytywną ocenę jako system służący ludzkości w XXI wieku. 

Komentarze